11 Sie 2021, Śro 7:00, PID: 846586
Wobec nieubłaganie nadchodzącej "rewolucji" Industry 4.0 część zawodów będzie wygasać - choćby kasjerzy, czy pracownicy produkcji. W moim zakładzie nie ma już właściwie typowych "ludzi z taśmy" - są tylko operatorzy, którzy przez większość czasu siedzą w sterowni i oglądają jutuba Także praca fizyczna pracy fizycznej nierówna. A wymagania w rekrutacji to posiadanie wszystkich kończyn i więcej niż dwóch szarych komórek, a i tak nie ma chętnych.
Oczywiście część operatorów to ludzie z naprawdę dużą wiedzą, od których można się sporo nauczyć. W zasadzie są poniekąd mądrzejsi od inżynierów, bo przynajmniej się nie narobią za bardzo
Dla mnie to ciekawa sprawa, że ilekroć pojawia się kwestia rozwoju zawodowego/osobistego, to zaraz pojawiają się drwiny i przytaczanie różnych wyświechtanych tekstów kołczingowych. Jedni rzeźbią w marmurze, a inni w błocie, nie każdy ma takie same możliwości, tutaj na forumku dodatkowo dochodzą ograniczenia związane z fobią społeczną i często również depresją... Ale generalnie żeby coś zrobić ze swoim życiem na ogół trzeba podjąć jakiś wysiłek. I myślę, że to tutaj jest większy problem - no bo po co robić rzeczy? Po co szukać sobie praktyk i staży na studiach, skoro można tego nie robić i potem być zdziwionym, że się pracuje poniżej kwalifikacji. Tak właśnie ma większość mojej dawnej grupy ze studiów. A to nie byli fobicy. Ba, pewien znajomy sądził, że sam dyplom AGH otworzy mu drogę do kariery... No, powiedzmy tylko, że tak się nie stało. Po co już w pracy robić jakieś projekty i starać się wykazać, skoro można nie i potem narzekać, że się nie dostało awansu od 10 lat.
Krótko mówiąc: narzekanie na obecną sytuację łatwo wchodzi w nawyk i wymaga znacznie mniejszych nakładów energetycznych niż próby zmiany położenia. Co gorsza, łatwo jest uwierzyć w to, że się przegrało życie, że ma się jakieś czarne fatum itd i zwyczajnie przestać próbować. Albo w ogóle nie zacząć.
Mogłabym teraz siedzieć w mieszkaniu rodziców, bez pracy w zawodzie albo i bez pracy w ogóle. Ba, pewnie bym dołączyła do chóru sceptyków. Podjęłam świadomą decyzję, że muszę coś zrobić ze swoim życiem. No i "but it's been no bed of roses; no pleasure cruise", nie było łatwo, nie było przyjemnie. Ale było warto. Teraz już bym się nie zdecydowała na pracę 160h w miesiącu, dzienne studia i jeszcze pisanie pracy dyplomowej i robienie do niej badań. Zarówno znajomi ze studiów, wykładowcy, jak i ludzie z pracy nie wróżyli mi sukcesu, a jednak... Co nie zmienia faktu, że tutaj może działać błąd przeżywalności i mogłam faktycznie mieć farta.
Oczywiście część operatorów to ludzie z naprawdę dużą wiedzą, od których można się sporo nauczyć. W zasadzie są poniekąd mądrzejsi od inżynierów, bo przynajmniej się nie narobią za bardzo
Dla mnie to ciekawa sprawa, że ilekroć pojawia się kwestia rozwoju zawodowego/osobistego, to zaraz pojawiają się drwiny i przytaczanie różnych wyświechtanych tekstów kołczingowych. Jedni rzeźbią w marmurze, a inni w błocie, nie każdy ma takie same możliwości, tutaj na forumku dodatkowo dochodzą ograniczenia związane z fobią społeczną i często również depresją... Ale generalnie żeby coś zrobić ze swoim życiem na ogół trzeba podjąć jakiś wysiłek. I myślę, że to tutaj jest większy problem - no bo po co robić rzeczy? Po co szukać sobie praktyk i staży na studiach, skoro można tego nie robić i potem być zdziwionym, że się pracuje poniżej kwalifikacji. Tak właśnie ma większość mojej dawnej grupy ze studiów. A to nie byli fobicy. Ba, pewien znajomy sądził, że sam dyplom AGH otworzy mu drogę do kariery... No, powiedzmy tylko, że tak się nie stało. Po co już w pracy robić jakieś projekty i starać się wykazać, skoro można nie i potem narzekać, że się nie dostało awansu od 10 lat.
Krótko mówiąc: narzekanie na obecną sytuację łatwo wchodzi w nawyk i wymaga znacznie mniejszych nakładów energetycznych niż próby zmiany położenia. Co gorsza, łatwo jest uwierzyć w to, że się przegrało życie, że ma się jakieś czarne fatum itd i zwyczajnie przestać próbować. Albo w ogóle nie zacząć.
Mogłabym teraz siedzieć w mieszkaniu rodziców, bez pracy w zawodzie albo i bez pracy w ogóle. Ba, pewnie bym dołączyła do chóru sceptyków. Podjęłam świadomą decyzję, że muszę coś zrobić ze swoim życiem. No i "but it's been no bed of roses; no pleasure cruise", nie było łatwo, nie było przyjemnie. Ale było warto. Teraz już bym się nie zdecydowała na pracę 160h w miesiącu, dzienne studia i jeszcze pisanie pracy dyplomowej i robienie do niej badań. Zarówno znajomi ze studiów, wykładowcy, jak i ludzie z pracy nie wróżyli mi sukcesu, a jednak... Co nie zmienia faktu, że tutaj może działać błąd przeżywalności i mogłam faktycznie mieć farta.