25 Lip 2021, Nie 8:10, PID: 845747
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 25 Lip 2021, Nie 8:24 przez Reszko.)
Tak sobie czytam niektóre posty i chyba się zaczynam samonakręcać. U mnie w rodzinie nie było patologii, nikt nie pił, nie bił, nie umarł, społeczeństwo też nie było dla mnie jakoś specjalnie okrutne i chyba nie mam powodu, by się go bać. A jednak! A jednak jestem z+. I czuję w środku, że nie mam dla tego zupełnie żadnego usprawiedliwienia.
Wracając do tematu, ja również nigdy w życiu nie pracowałem, nie licząc wolontariatu i staży, które nie dają nawet najniższej krajowej. Co więcej, od dziecka nie wyszedłem z przekonania, że praca to jakiś nieosiągalny przywilej osób bardziej zaradnych ode mnie, że ja w sumie nie nadaję się do żadnej pracy i nie czuję się godny, by mi za cokolwiek można było zapłacić. "Wolę" robić rzeczy za darmo, bo wtedy nie boję się, że coś zawalę i ktoś będzie zły na moją pracę. To chyba kwestia bardzo niskiej samooceny i braku pewności siebie. Z drugiej strony marzę o tym, by być zaradny, ale zupełnie nie znam realiów, nie odnajduję się w społeczeństwie, przeraża mnie proces rekrutacji i ta cała autoprezentacja z nim związana. Ostatnio zacząłem bać się przyszłości, zacząłem wyobrażać sobie siebie pod mostem lub myśleć teoretycznie o samobójstwie. Nie potrafię rozmawiać z ludźmi wokół mnie - z rodziną, resztką znajomych, bo z takimi spotkaniami wiąże się widmo opowiadania o swojej aktualnej sytuacji społeczno-zawodowej, porównywanie się z bardziej ambitnymi jednostkami (szczerze mówiąc, to przeciętny szary pracownik wydaje mi się być bardziej ambitny ode mnie, więc lęk jest ponad moje siły). Gdy chodziłem do szkoły, patrzono na mnie z podziwem, miałem ponadprzeciętnie dobre oceny (nie myślcie, że chcę się pochwalić, po prostu tak było), rodzice spodziewali się, że w przyszłości będę kimś. Nigdy jednak nie rozmawiali ze mną, nie pomogli mi nawet szukać swojej drogi, nie pytali, po prostu zakładali, że ja sam będę wiedział, co robić, by tak było. Po liceum wszystko się zawaliło, załamanie psychiczne, działanie po omacku, lęki i codzienne myślenie o śmierci. Pojedyncze przebudzenia nie były w stanie pchnąć mnie do działania. W ogóle nie wiedziałem, co robię, nie było w tym żadnego planu, żyłem bardziej z dnia na dzień, odkładając myśl o przyszłości na potem. Wtedy też zacząłem olewać wiele spraw, chyba pierwszy raz w życiu poczułem, że nie muszę, mam wolną wolę i na wiele rzeczy położyłem przysłowiową "lachę", mając nadzieję, że długo nie pożyję.
Dziś mam 27 lat, jestem na utrzymaniu rodziców, czuję się najgorszym pasożytem, nie mam perspektyw i każdego wieczoru mam nadzieję, że jutro jakimś magicznym trafem się nie obudzę.
Wracając do tematu, ja również nigdy w życiu nie pracowałem, nie licząc wolontariatu i staży, które nie dają nawet najniższej krajowej. Co więcej, od dziecka nie wyszedłem z przekonania, że praca to jakiś nieosiągalny przywilej osób bardziej zaradnych ode mnie, że ja w sumie nie nadaję się do żadnej pracy i nie czuję się godny, by mi za cokolwiek można było zapłacić. "Wolę" robić rzeczy za darmo, bo wtedy nie boję się, że coś zawalę i ktoś będzie zły na moją pracę. To chyba kwestia bardzo niskiej samooceny i braku pewności siebie. Z drugiej strony marzę o tym, by być zaradny, ale zupełnie nie znam realiów, nie odnajduję się w społeczeństwie, przeraża mnie proces rekrutacji i ta cała autoprezentacja z nim związana. Ostatnio zacząłem bać się przyszłości, zacząłem wyobrażać sobie siebie pod mostem lub myśleć teoretycznie o samobójstwie. Nie potrafię rozmawiać z ludźmi wokół mnie - z rodziną, resztką znajomych, bo z takimi spotkaniami wiąże się widmo opowiadania o swojej aktualnej sytuacji społeczno-zawodowej, porównywanie się z bardziej ambitnymi jednostkami (szczerze mówiąc, to przeciętny szary pracownik wydaje mi się być bardziej ambitny ode mnie, więc lęk jest ponad moje siły). Gdy chodziłem do szkoły, patrzono na mnie z podziwem, miałem ponadprzeciętnie dobre oceny (nie myślcie, że chcę się pochwalić, po prostu tak było), rodzice spodziewali się, że w przyszłości będę kimś. Nigdy jednak nie rozmawiali ze mną, nie pomogli mi nawet szukać swojej drogi, nie pytali, po prostu zakładali, że ja sam będę wiedział, co robić, by tak było. Po liceum wszystko się zawaliło, załamanie psychiczne, działanie po omacku, lęki i codzienne myślenie o śmierci. Pojedyncze przebudzenia nie były w stanie pchnąć mnie do działania. W ogóle nie wiedziałem, co robię, nie było w tym żadnego planu, żyłem bardziej z dnia na dzień, odkładając myśl o przyszłości na potem. Wtedy też zacząłem olewać wiele spraw, chyba pierwszy raz w życiu poczułem, że nie muszę, mam wolną wolę i na wiele rzeczy położyłem przysłowiową "lachę", mając nadzieję, że długo nie pożyję.
Dziś mam 27 lat, jestem na utrzymaniu rodziców, czuję się najgorszym pasożytem, nie mam perspektyw i każdego wieczoru mam nadzieję, że jutro jakimś magicznym trafem się nie obudzę.