25 Lip 2021, Nie 17:32, PID: 845769
Jeszcze względnie niedawno, bo może 2-3 lata temu miałam właściwie identyczne myśli jak @Reszko . Też byłam najlepszą uczennicą, też nie miałam wsparcia i też byłam przekonana, że "prawdziwa" praca to nie dla mnie. Że jestem za głupia, nikt mnie nie zatrudni, że będę pracować przy taśmie pomimo inteligencji i wyższego wykształcenia... Lęk mnie wręcz paraliżował.
Generalnie mam w życiorysie około pół roku, którego się kiedyś bardzo wstydziłam - to było po rzuceniu jednych studiów jakoś zimą. Przygotowywałam się wtedy do pisania od zera kolejnej matury (miałam 20/21 lat)... I w zasadzie tyle. Nie pracowałam. Nie leczyłam się. Byłam całkowicie zależna od matki, która widziała, że dzieje się coś bardzo złego, ale nie potrafiła mi pomóc. Mój ówczesny chłopak wprost nazywał mnie pasożytem. Może i miał rację, ale to zdecydowanie nie byla motywacja, której potrzebowałam. Wydawało mi się, że przegrałam życie. Składałam się wtedy chyba tylko z poczucia winy, lęków, wyrzutów sumienia i myśli samob*jczych.
Nigdy, przenigdy nie chciałabym doprowadzić do podobnej sytuacji.
Na szczęście w ostatniej chwili trafiłam pod opiekę psychiatrki i terapeutki, które postawiły mnie na nogi. Myślę, że gdyby nie one, to albo już by mnie nie było na tym łez padole, albo spełniłyby się moje proroctwa o przegraniu życia. Niestety nadopiekuńcze matki bywają równie szkodliwe, co te zimne i zdystansowane.
W wieku 21 lat podjęłam pierwszą, malutką dorywczą pracę i był to dla mnie wtedy krok milowy. W końcu miałam swoje pieniądze (nie licząc stypendiów dla najlepszych uczniów/studentów). Potem przepracowałam prawie całe kolejne wakacje wykładając i licząc towar w sklepach w nocy. I pomimo bezsensowności tej pracy, i tak byłam zadowolona, że w ogóle coś robię.
A potem zrobiłam jedną z najodważniejszych i najbardziej rozpaczliwych rzeczy w swoim życiu i na przedostatnim roku studiów zaaplikowałam na program stażowy do mojego wówczas wymarzonego koncernu.
Long story short - po dwóch latach jestem tam inżynierem i mam swoją działkę, w której się specjalizuję. Nie jest to więc zawrotna kariera, ale w moim subiektywnym odczuciu odniosłam sukces zawodowy.
Piszę to dlatego, że sama potrzebowałam podobnych historii w czasach, kiedy byłam "na dnie". Wchodziłam wtedy na forumek i nakręcałam się, widząc wpisy osób, które po studiach wychodziły na rynek pracy z gołym cv i mogły sobie nim co najwyżej otrzeć łzy. Bałam się, że też ocknę się nagle około trzydziestki, że czeka mnie wieczne bezrobocie...
Ale skoro kartofel z patologicznej rodziny, kartofel, który o mało co nie odszedł z tego świata, kartofel-czlowiek trauma jakoś się usamodzielnił i wyszedł na prostą, to inni też dadzą radę. Najtrudniej jest pokonać samego siebie i wziąć byka za rogi.
Fakt, że po latach bycia kompletną mimozą, teraz jestem trochę przegięta w drugą stronę i zostałam jednocześnie pracoholikiem i perfekcyjną panią domu. Czasem mam poczucie winy, że słabo "prowadzę gospodarstwo domowe", chociaż przecież mam porządek i umiem gotować. Muszę sama sobie tłumaczyć, że odpoczynek jest równie potrzebny, jak praca i że nie trzeba na niego "zasłużyć".
Generalnie mam w życiorysie około pół roku, którego się kiedyś bardzo wstydziłam - to było po rzuceniu jednych studiów jakoś zimą. Przygotowywałam się wtedy do pisania od zera kolejnej matury (miałam 20/21 lat)... I w zasadzie tyle. Nie pracowałam. Nie leczyłam się. Byłam całkowicie zależna od matki, która widziała, że dzieje się coś bardzo złego, ale nie potrafiła mi pomóc. Mój ówczesny chłopak wprost nazywał mnie pasożytem. Może i miał rację, ale to zdecydowanie nie byla motywacja, której potrzebowałam. Wydawało mi się, że przegrałam życie. Składałam się wtedy chyba tylko z poczucia winy, lęków, wyrzutów sumienia i myśli samob*jczych.
Nigdy, przenigdy nie chciałabym doprowadzić do podobnej sytuacji.
Na szczęście w ostatniej chwili trafiłam pod opiekę psychiatrki i terapeutki, które postawiły mnie na nogi. Myślę, że gdyby nie one, to albo już by mnie nie było na tym łez padole, albo spełniłyby się moje proroctwa o przegraniu życia. Niestety nadopiekuńcze matki bywają równie szkodliwe, co te zimne i zdystansowane.
W wieku 21 lat podjęłam pierwszą, malutką dorywczą pracę i był to dla mnie wtedy krok milowy. W końcu miałam swoje pieniądze (nie licząc stypendiów dla najlepszych uczniów/studentów). Potem przepracowałam prawie całe kolejne wakacje wykładając i licząc towar w sklepach w nocy. I pomimo bezsensowności tej pracy, i tak byłam zadowolona, że w ogóle coś robię.
A potem zrobiłam jedną z najodważniejszych i najbardziej rozpaczliwych rzeczy w swoim życiu i na przedostatnim roku studiów zaaplikowałam na program stażowy do mojego wówczas wymarzonego koncernu.
Long story short - po dwóch latach jestem tam inżynierem i mam swoją działkę, w której się specjalizuję. Nie jest to więc zawrotna kariera, ale w moim subiektywnym odczuciu odniosłam sukces zawodowy.
Piszę to dlatego, że sama potrzebowałam podobnych historii w czasach, kiedy byłam "na dnie". Wchodziłam wtedy na forumek i nakręcałam się, widząc wpisy osób, które po studiach wychodziły na rynek pracy z gołym cv i mogły sobie nim co najwyżej otrzeć łzy. Bałam się, że też ocknę się nagle około trzydziestki, że czeka mnie wieczne bezrobocie...
Ale skoro kartofel z patologicznej rodziny, kartofel, który o mało co nie odszedł z tego świata, kartofel-czlowiek trauma jakoś się usamodzielnił i wyszedł na prostą, to inni też dadzą radę. Najtrudniej jest pokonać samego siebie i wziąć byka za rogi.
Fakt, że po latach bycia kompletną mimozą, teraz jestem trochę przegięta w drugą stronę i zostałam jednocześnie pracoholikiem i perfekcyjną panią domu. Czasem mam poczucie winy, że słabo "prowadzę gospodarstwo domowe", chociaż przecież mam porządek i umiem gotować. Muszę sama sobie tłumaczyć, że odpoczynek jest równie potrzebny, jak praca i że nie trzeba na niego "zasłużyć".