Ach, prezentacje...
U mnie na studiach częścią składową zaliczenia każdych ćwiczeń jest prezentacja, w ramach rozwijania kompetencji społecznych czy jakoś tak.
Pierwszy rok: tragedia, nie dość, że stres związany z występem publicznym ogromny, to jeszcze pech chciał, że pierwszą prezentację miałyśmy źle od strony merytorycznej więc prowadzący potraktował nas jako przykład „jak nie robić prezentacji” i choć na koniec nam za to humorystycznie podziękował to mała trauma została
Kolejne prezentacje i powtarzało się: poczucie takiej dysocjacji, odrealnienia, drżenie rąk, drżenie głosu, co gorsza tak dziwnie wykrzywiała mi się twarz.
Przełomem była prezentacja gdzie moja grupa poszła jako pierwsza, bo już bez myśli „Boże zaraz my” mogłam na spokojnie obserwować innych.
I co, i praktycznie u każdego dopatrzyłam się JAKICHŚ oznak stresu: a to za szybkie mówienia, a to wykręcanie dłoni, a to głowa w dół i brak kontaktu ze słuchaczami…
Ta myśl, że wszyscy czujemy się nieswojo jakoś bardzo mi pomogła. Taka akceptacje tego, że to jednak jest sytuacja niecodzienna i mamy prawo się stresować. Co więcej nikt nie oczekuje ode mnie że nie będę się stresować, tylko że zrobię co mam zrobić mimo to.
Kolejna rzecz, która mi pomogła to takie asekuracyjne mówienie mojej grupie wprost: „wiecie, strasznie się denerwuje, w razie jakbym się zacięła, ratujcie”. To zaowocowało tym, że grupa zaczęła mi dawać feedback na zasadzie: Boże, Ty mówisz, że się denerwujesz, ale jedziesz ładnie, i jesteś zawsze bardzo dobrze przygotowana. Ktoś dodał że jedyne co zdradza, że się denerwuje to taka hiperaktywność: za dużo ruchów rąk, nóg i wszelkich kończyn
Pomyślałam sobie, że ok, nie jest tak źle, ja miałam poczucie, że widać wszystko.
Z konkretnych technik lubię: spisywanie sobie narracji do slajdu. Czyli dosłownie tak jakbym chciała powiedzieć, nie tylko zawartość merytoryczna ale i te wszystkie ozdobniki typu „jak już wspomniałam” bla bla bla. Nie uczę się tego na pamięć, ale kilka razy czytam, powoduje to to, że taki nakręcony adrenaliną mózg sam sobie wydobywa szkielet w postaci gotowych zdań i na tym sobie operuje.
W trakcie prezentacji nie patrzę na widownie jako na indywidualne jednostki, tylko raczej jako na jedną masę po której wodzę wzrokiem, bez nadmiernego skupiania się na jej częściach składowych.
Czego nie lubię? Nagrywania się w ramach próby na dyktafon i odsłuchiwania. Jednak sytuacja nie jest jeszcze na ostrzu noża, stres nie jest maksymalny i adrenalina nie nakręca. Zacinam się, „yyy, eee” gubię wątki.
Odsłuchanie tego bardzo podcina skrzydła i powoduje że bardziej się martwię.
Teraz się przygotowuje merytorycznie, spisuje sobie narracje i WIEM że stres mi pomoże. Wyciśnie mi mózg do granic możliwości
Innymi słowy mi pomogła zmiana podejścia do stresu jako takiego. Zauważenie, że stres może mi zaszkodzić, ale może też być dla mnie wsparciem w sytuacji wyzwania. Jak się zaczynają symptomy (mega przyśpieszone bicia serca, drżenie rąk) myślę sobie: ok, organizm mnie informuję, że dzieje się coś bardzo ważnego dla mnie i trzeba zmobilizować wszystkie rezerwy.
I lekko nie jest, dalej nie jestem miłośnikiem prezentacji, ale daje rade i nie mam traumy.
Wiadomo, że wolałabym mieć lekkość bycia i mówienia wśród ludzi zamiast bazować na adrenalinie i oswajaniu stresu, ale najważniejsze, że jakoś idzie
Minus jest taki, że po takim skoku adrenalinowym nie mogę dojść do siebie przez najbliższe 2, 3 h i jestem mentalnie nieobecna na kolejnych zajęciach.
Mam nadzieję, że z czasem będzie jeszcze lepiej no i że każdy z tego tematu znajdzie sobie jakąś swoją metodę, która mu pomoże ograniczyć choć trochę tą całą negatywną otoczkę wokół prezentacji.
Ciekawa jestem czy ktoś z Was ma na tyle „przyjazne” środowisko, że robił próbę prezentacji przed rodziną/znajomymi? Jeśli tak to czy pomogło i na jakiej zasadzie? Pytam, bo ciągle gdzieś się ta metoda przewija jako porada na zniwelowanie stresu, a jakoś nie potrafię sobie wyobrazić żeby to było realnie pomocne.