10 Sty 2013, Czw 15:02, PID: 333585 
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 10 Sty 2013, Czw 15:12 przez shalafi.)
	
	
	
		Był temat o prokrastynacji (powiązanej z tym co chcę napisać), ale czy był taki jak ten, nie jestem pewien.
Przykład pierwszy z brzegu - gdy trzeba wieczorem wyłączyć komputer, pójść do łazienki, umyć twarz i zęby, przebrać się do spania. A jeszcze pomyśleć, by nazajutrz w porannym pośpiechu nie zapomnieć o czymś ważnym, co można by zawczasu przygotować.
^ Gdy wyłączam tego kompa, coraz częściej zdarza mi się zwyczajnie kląć. Może nie na pełen głos (jeszcze tego by brakowało, by ktoś usłyszał i jakoś się do tego odniósł), ale jednak następuje wyraźny, słyszalny monolog przekleństw.
Nieakceptowanie faktu, że trzeba wykonać określone czynności.
Wkurzające jest każde zachwianie równowagi i każda rzecz, która wyleci mi z ręki (nie chodzi tylko o zdarzenia typu stłuczenie szklanki, chodzi przede wszystkim o każdy niezamierzony ruch, skutkujący potwierdzeniem przekonania o własnej niedoskonałości i tym, że poleci kolejne "mięsko"). Czy to gadanie samemu do siebie uspokaja? W pewnym sensie. Bardziej pasowałoby stwierdzenie: przywraca status quo.
Ale nie chodzi tylko o upuszczenie czegoś itp. - bo wśród innych atrakcji jest strzał w środku głowy pod tytułem: "Jezus Maria, robię to wszystko wolniej od przeciętnego człowieka". Powtarza się coraz częściej i nie mogę się od tego uwolnić. Wszystko jedno czego dotyczy: golenia się, przygotowywania sobie śniadania, sprzątania. Podczas porannej toalety, strzał: ktoś czeka na łazienkę (chociaż nic do mnie nie powiedział!), a ja mu blokuję. I wpadam w panikę, to co robiłem przed chwilą w miarę spokojnie, zaczynam robić w pośpiechu, mocno się stresując. I już tego tempa nie obniżam. Uspokajam się dopiero po ukończeniu danej czynności.
Gdy dostanę strzał - "o, znów zrobiłem coś nie tak" - po prostu muszę sobie zakląć. Sam do siebie.
Denerwująca stała się w zasadzie każda czynność, wymagająca ruchu bardziej skomplikowanego niż stukanie w klawisze myszki i klawiatury. Wszystko wydaje mi się trudne, żmudne, nużące. Często nawet nie samo wykonywanie tego, ale wiedza, że w niedalekiej przyszłości mnie to czeka.
I jeszcze jeden ważny aspekt, kto wie czy nie najważniejszy - niechęć do świata rzeczywistego w najbliższym otoczeniu.
Gdy zwiększyć promień okręgu, wraz z którym maleje moje uczestnictwo/wpływ na rzeczywistość - nie ma tej niechęci: piętro niżej, w sąsiednim bloku, dwie ulice dalej, w innym mieście - ktoś żyje normalnie, czyli nie tak jak ja. Ma lepiej. Z problemami (które są nieuniknione) radzi sobie dobrze, a w ogóle to procentowo przeważa u tego kogoś pozytywne podejście do życia. Jak zdarzy mu się załamka - będzie miał obok kogoś do wyżalenia się. Pójdzie na piwo z kolegą, albo porozmawia z żoną, która zrozumie. Na pewno założył rodzinę. A jak nie, to niedługo założy, bo stale ma jakieś opcje.
Co więcej - przekaz radiowy, telewizyjny, prasowy, internetowy (portale informacyjne). No, takimi codziennymi sprawami to ja się mogę zajmować! Jakie są atrakcyjne i interesujące. Jedni pracują nad ustawą, drudzy zbudowali 1 kilometr autostrady, trzeci przyjechali zza granicy i szukają gazu łupkowego. Ja to wszystko ogarniam, rozumiem. Mam poczucie błogości, spełnienia - że się interesuję, że "uczestniczę" w realnym świecie. Że wiem więcej od tych, co się nie interesują, mam nad nimi tę przewagę. Świetnie się to ogląda/słucha/czyta. Taki przekaz jest PO STOKROĆ (piszę szczerze) ciekawszy od gadających głów w moim otoczeniu (w tym mojej własnej). Wyłączam TV/radio/zamykam gazetę lub kompa - i zapominam. A potem przytłacza mnie rzeczywistość i myśl: "ja p****olę, jakie to wszystko nudne".
To co gdzieś dalej, poza moim udziałem - to ciekawe. A moje 'bagienko'? To wszystko bierze się po części stąd, że drugi człowiek to w pewnym stopniu... moje odbicie lustrzane. Np. nie odzywa się do mnie, bo ja się nie odezwałem (gdybym częściej się odzywał, lubiłby mnie bardziej). Z ubolewaniem stwierdzam fakt, że współtworzę atmosferę w miejscu, w którym się znajduję. A mam tak, że albo się na czymś skupiam, albo pleplam (i to tylko przy sprzyjającej okazji i z właściwą osobą). Znaczy - jeśli chcę dobrze wykonać pracę, której się ode mnie wymaga i za którą mi płacą - to atmosfera będzie do kitu. Przynajmniej w moim przekonaniu. Nie potrafię robić jednego i drugiego. Jeżeli czymś się zajmuję - poświęcam się temu bez reszty i nie liczy się nic innego.
A jeśli chwilowo atmosfera się polepszy, bo ktoś inny rozładował napięcie - będzie chwila, często trochę wymuszonego, ale jednak uśmiechu/śmiechu. A potem: "o cholera, to nie ja zabłysnąłem".
Co również ważne w tym temacie - obecność w pobliżu innych istot ludzkich... Clue fobii społecznej. Dlaczego polityk czy celebryta na ekranie telewizora jest 'czymś normalniejszym', zupełnie znośnym?! A osoba tuż obok, z którą wbrew pozorom wiele mnie łączy, zwyczajny człowiek - powoduje taki dyskomfort?
Bo obecność w pobliżu drugiej osoby zawsze oznacza jakąś trudność. Czynność do wykonania. Jak nie w tej chwili, to za pięć minut. Jak nie za pięć, to za godzinę. Trzeba będzie coś zrobić, coś powiedzieć. Wbrew własnym instynktom, oddać się tym codziennym sprawom.....
	
	
	
	
Przykład pierwszy z brzegu - gdy trzeba wieczorem wyłączyć komputer, pójść do łazienki, umyć twarz i zęby, przebrać się do spania. A jeszcze pomyśleć, by nazajutrz w porannym pośpiechu nie zapomnieć o czymś ważnym, co można by zawczasu przygotować.
^ Gdy wyłączam tego kompa, coraz częściej zdarza mi się zwyczajnie kląć. Może nie na pełen głos (jeszcze tego by brakowało, by ktoś usłyszał i jakoś się do tego odniósł), ale jednak następuje wyraźny, słyszalny monolog przekleństw.
Nieakceptowanie faktu, że trzeba wykonać określone czynności.
Wkurzające jest każde zachwianie równowagi i każda rzecz, która wyleci mi z ręki (nie chodzi tylko o zdarzenia typu stłuczenie szklanki, chodzi przede wszystkim o każdy niezamierzony ruch, skutkujący potwierdzeniem przekonania o własnej niedoskonałości i tym, że poleci kolejne "mięsko"). Czy to gadanie samemu do siebie uspokaja? W pewnym sensie. Bardziej pasowałoby stwierdzenie: przywraca status quo.
Ale nie chodzi tylko o upuszczenie czegoś itp. - bo wśród innych atrakcji jest strzał w środku głowy pod tytułem: "Jezus Maria, robię to wszystko wolniej od przeciętnego człowieka". Powtarza się coraz częściej i nie mogę się od tego uwolnić. Wszystko jedno czego dotyczy: golenia się, przygotowywania sobie śniadania, sprzątania. Podczas porannej toalety, strzał: ktoś czeka na łazienkę (chociaż nic do mnie nie powiedział!), a ja mu blokuję. I wpadam w panikę, to co robiłem przed chwilą w miarę spokojnie, zaczynam robić w pośpiechu, mocno się stresując. I już tego tempa nie obniżam. Uspokajam się dopiero po ukończeniu danej czynności.
Gdy dostanę strzał - "o, znów zrobiłem coś nie tak" - po prostu muszę sobie zakląć. Sam do siebie.
Denerwująca stała się w zasadzie każda czynność, wymagająca ruchu bardziej skomplikowanego niż stukanie w klawisze myszki i klawiatury. Wszystko wydaje mi się trudne, żmudne, nużące. Często nawet nie samo wykonywanie tego, ale wiedza, że w niedalekiej przyszłości mnie to czeka.
I jeszcze jeden ważny aspekt, kto wie czy nie najważniejszy - niechęć do świata rzeczywistego w najbliższym otoczeniu.
Gdy zwiększyć promień okręgu, wraz z którym maleje moje uczestnictwo/wpływ na rzeczywistość - nie ma tej niechęci: piętro niżej, w sąsiednim bloku, dwie ulice dalej, w innym mieście - ktoś żyje normalnie, czyli nie tak jak ja. Ma lepiej. Z problemami (które są nieuniknione) radzi sobie dobrze, a w ogóle to procentowo przeważa u tego kogoś pozytywne podejście do życia. Jak zdarzy mu się załamka - będzie miał obok kogoś do wyżalenia się. Pójdzie na piwo z kolegą, albo porozmawia z żoną, która zrozumie. Na pewno założył rodzinę. A jak nie, to niedługo założy, bo stale ma jakieś opcje.
Co więcej - przekaz radiowy, telewizyjny, prasowy, internetowy (portale informacyjne). No, takimi codziennymi sprawami to ja się mogę zajmować! Jakie są atrakcyjne i interesujące. Jedni pracują nad ustawą, drudzy zbudowali 1 kilometr autostrady, trzeci przyjechali zza granicy i szukają gazu łupkowego. Ja to wszystko ogarniam, rozumiem. Mam poczucie błogości, spełnienia - że się interesuję, że "uczestniczę" w realnym świecie. Że wiem więcej od tych, co się nie interesują, mam nad nimi tę przewagę. Świetnie się to ogląda/słucha/czyta. Taki przekaz jest PO STOKROĆ (piszę szczerze) ciekawszy od gadających głów w moim otoczeniu (w tym mojej własnej). Wyłączam TV/radio/zamykam gazetę lub kompa - i zapominam. A potem przytłacza mnie rzeczywistość i myśl: "ja p****olę, jakie to wszystko nudne".
To co gdzieś dalej, poza moim udziałem - to ciekawe. A moje 'bagienko'? To wszystko bierze się po części stąd, że drugi człowiek to w pewnym stopniu... moje odbicie lustrzane. Np. nie odzywa się do mnie, bo ja się nie odezwałem (gdybym częściej się odzywał, lubiłby mnie bardziej). Z ubolewaniem stwierdzam fakt, że współtworzę atmosferę w miejscu, w którym się znajduję. A mam tak, że albo się na czymś skupiam, albo pleplam (i to tylko przy sprzyjającej okazji i z właściwą osobą). Znaczy - jeśli chcę dobrze wykonać pracę, której się ode mnie wymaga i za którą mi płacą - to atmosfera będzie do kitu. Przynajmniej w moim przekonaniu. Nie potrafię robić jednego i drugiego. Jeżeli czymś się zajmuję - poświęcam się temu bez reszty i nie liczy się nic innego.
A jeśli chwilowo atmosfera się polepszy, bo ktoś inny rozładował napięcie - będzie chwila, często trochę wymuszonego, ale jednak uśmiechu/śmiechu. A potem: "o cholera, to nie ja zabłysnąłem".
Co również ważne w tym temacie - obecność w pobliżu innych istot ludzkich... Clue fobii społecznej. Dlaczego polityk czy celebryta na ekranie telewizora jest 'czymś normalniejszym', zupełnie znośnym?! A osoba tuż obok, z którą wbrew pozorom wiele mnie łączy, zwyczajny człowiek - powoduje taki dyskomfort?
Bo obecność w pobliżu drugiej osoby zawsze oznacza jakąś trudność. Czynność do wykonania. Jak nie w tej chwili, to za pięć minut. Jak nie za pięć, to za godzinę. Trzeba będzie coś zrobić, coś powiedzieć. Wbrew własnym instynktom, oddać się tym codziennym sprawom.....
 PhS
 
  A samej kąpieli nie zaliczam do tych 'ciężkich' czynności.
 do powiedzenia. Przynajmniej posłucham reszty. Nienawidzę gdy gdzieś w pobliżu bez mojego udziału odbywa się ciekawa, towarzyska rozmowa, a ja tonę w swoich fajnych myślach.
 Twoja glowa nie chce zajmowac bo to sa 
 
 Jak wszyscy.
 (zresztą, jak ludzie będą nadawać na podobnych falach, to pogoda będzie tylko dodatkiem), ale też nie buntuję się już tak bardzo przeciwko takim rozmowom; chcąc nie chcąc, jest to część naszego marnego żywota i składowa komunikacji z innymi ludźmi. A bunt przeciw temu nie tylko nie wpłynie na dowartościowanie się, ale jeszcze pogorszy frustrację.
 Zas, to są morsy