17 Cze 2021, Czw 12:56, PID: 844160
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 17 Cze 2021, Czw 13:24 przez Bobek90.)
Dziękuje Ci za te słowa, bardzo mi pomogły.
Niestety nie, w każdym bądź razie mam wrażenie że najgorsze chyba już za mną. Zacząłem się odkochiwać gdzieś z 9 miesięcy temu - wtedy kiedy miałem dwa ataki paniki w jej obecności, a mimo to nie skłoniło ją to do wzięcia inicjatywy - ale te miesiące to była kolejka górska. Momenty w którym pogodzenie się z faktem i ogromy smutek, przeplatały się z palącą nadzieją. Resentyment z miłością. Myślenie o przyszłości bez niej i okresy fantazjowania o przyszłości z nią. Robiłem kółka i miałem wrażenie ze zawsze wracam do punktu wyjścia.
Wszystko zmieniło się na początku maja, kiedy po tym jak zacząłem przełamywać moje bariery i odsunąłem rosnący resentyment do niej za Adriana - przestałem unikać jej wzroku, podchodziłem żeby zagadać choć było to o dup*e Maryny - ona po kilku dniach poczuła się niepewna i wróciła do niego znowu na chwile, po czym zerwała, i co gorsze, nie widziała w swoim zachowaniu niczego złego. Pierwsze dni to był koszmar, nie mogłem spać przez pierwszy tydzień, musiałem iść do lekarza żeby mi coś zapisał na sen. Ale potem zaczęło się zmieniać, powoli, ale jednak. Przestałem robić kółka. Zniknęło fantazjowanie, nawet gdy z nim zrywała nie pojawiała się już nadzieja, a radość z każdym kolejnym razem była mniejsza. Myślę że doszedłem do ostatniej fazy odkochania, tej w której jest już tylko smutek ale i pogodzenie z faktem.
Na początku dalej mnie mocno bolało kiedy wracali, ale wczoraj znowu wrócili, i to chyba poważniej niż ostatnio*, a ja... nie byłem załamany. Byłem smutny, ale to nie był smutek taki jak wcześniej, kiedy czujesz się nic nie warty, nie oczekując niczego dobrego od przyszłości, chcesz uciec od ludzi z pracy bo czujesz jak pali Ci oczy i nie chcesz po sobie tego pokazać. Kiedy oddałbyś wszystko żeby cofnąć czas, i nie możesz tego odżałować. Nie. To był taki smutek kiedy wiesz że przegrałeś, akceptujesz to, nie boisz się być smutny, ale jednocześnie masz poczucie że życie w dalszym ciągu może być fajne, że dalej możesz wstać i wygrać pewnego dnia. Nagle zdajesz sobie sprawę, że nie straciłeś szansy na "normalne" życie, że będąc w relacji z nią moje problemy by nie uciekły. Widzisz relacje z nią jako metaforę ostatnich kilkunastu lat, okres niewykorzystanych szans, nie jako miłość twojego życia którą straciłeś. Ale przecież masz 31, więc następne kilkanaście lat nie muszą tak wyglądać.
*Myślę ze i ona czuje w ten sposób. Może właśnie wczoraj też już zdecydowała że to już koniec? Teraz kiedy wracają nie jestem tak przybity jak wcześniej, mogę nawet gadać z tym Adrianem jakbyśmy byli kumplami. Ludzie gadają. Nie szukam jej. I ona to musi wiedzieć. Wczoraj przypadkowo prawie na nią wpadłem. Poszedłem do łazienki i on tam był. Coś mi powiedział jak wychodziłem, ja stanąłem w samych drzwiach i coś mu odrzuciłem. To miał być żart, zaczął się śmiać. Wyglądaliśmy jakbyśmy byli starymi kumplami a nie dwoma facetami którzy nie darzą się sympatią i w dodatku są zakochani w tej samej dziewczynie. Ona właśnie szła z inna dziewczyną. Na inną dziewczynę prawie wpadłem wychodząc z tej łazienki, uśmiechnąłem się, pochyliłem głowę. Nie pamiętam kiedy ostatnio byłem tak pewny, ten tekst które rozbawił Adriana sprawił że dalej się śmiałem w duchu. Nie oczekiwałem tego, ale kącikiem oczu wówczas zauważyłem że ona jest z tyłu, musiała patrzeć się w moją stronę. Mogłem się popatrzeć, ale po co. Musiałbym wtedy spojrzeć jej w oczy. Przywitać się. Po co, szedłem w drugą stronę, i poszedłem.
Wiem, ludzi gadali potem, że wzięła wakacje do wtorku. Zastanawiali się czy mam coś z tym wspólnego. Pojadą gdzieś z Adrianem, zamierzają spróbować naprawdę. Byłem smutny? Jasne że tak. Ale to był inny rodzaj smutku. Ludzie się dziwili że praktycznie po mnie nic nie widać, patrzyli na mnie, i gdy odwracałem wzrok i patrzyłem im w oczy pewny siebie, spuszczali wzrok zakłopotani. Wiem, że przyjdą jeszcze momenty w którym ten smutek powróci, dużo silniejszy, jak w sobotę, szczególnie wtedy kiedy będę czuł się mniej pewniejszy, fobia będzie silniejsza. Ale to akceptuje. Zacząłem pracować nad sobą, bo wiem że mi to pomaga, i pozwala dużo lepiej przebrnąć przez tą sytuacje. Zapisałem się na prawo jazdy, na sztuki walki, chodzę grać w piłkę z obcymi mi ludźmi, chce wrócić do nauki w tym roku, mam zamiar w końcu wygrać z moim uzależnieniem. Kontynuuje terapie.
A wtedy kiedy przychodzą momenty smutku lubię sobie puścić na full jakaś piosenkę o miłości. Raz po raz. Taką w której lektor jest pogodzony z faktem, ale jednocześnie śpiewa bez resentymentu. Jakby śpiewał o dzieciństwie, albo o czymś innym, co było cudowne, ale już bezpowrotnie minęło. To sprawia że smutek nie jest tak gorzki, staje się raczej słodko-gorzki. Nie życzę im źle, mam nadzieje że im się ułoży, choć wolałbym żeby Adrian zamykał gębę częściej, i nie przechwalał się tyle na jej temat w mojej obecności. To ona mnie nauczyła że nie mogę opierać mojego szczęścia na związku. Mojej samooceny na miłości. Że związek to nie jest lekarstwo na moje problemy życiowe. Że żeby być spełniony to ja muszę siebie pokochać, a nie ktoś mnie. To lekcja która mnie kosztowała niewyobrażalnie dużo, i dalej zostało mi kilka rat do zapłaty, ale która była mi potrzebna żebym się w końcu zmienił, i zaczął nad sobą pracować.
Niestety nie, w każdym bądź razie mam wrażenie że najgorsze chyba już za mną. Zacząłem się odkochiwać gdzieś z 9 miesięcy temu - wtedy kiedy miałem dwa ataki paniki w jej obecności, a mimo to nie skłoniło ją to do wzięcia inicjatywy - ale te miesiące to była kolejka górska. Momenty w którym pogodzenie się z faktem i ogromy smutek, przeplatały się z palącą nadzieją. Resentyment z miłością. Myślenie o przyszłości bez niej i okresy fantazjowania o przyszłości z nią. Robiłem kółka i miałem wrażenie ze zawsze wracam do punktu wyjścia.
Wszystko zmieniło się na początku maja, kiedy po tym jak zacząłem przełamywać moje bariery i odsunąłem rosnący resentyment do niej za Adriana - przestałem unikać jej wzroku, podchodziłem żeby zagadać choć było to o dup*e Maryny - ona po kilku dniach poczuła się niepewna i wróciła do niego znowu na chwile, po czym zerwała, i co gorsze, nie widziała w swoim zachowaniu niczego złego. Pierwsze dni to był koszmar, nie mogłem spać przez pierwszy tydzień, musiałem iść do lekarza żeby mi coś zapisał na sen. Ale potem zaczęło się zmieniać, powoli, ale jednak. Przestałem robić kółka. Zniknęło fantazjowanie, nawet gdy z nim zrywała nie pojawiała się już nadzieja, a radość z każdym kolejnym razem była mniejsza. Myślę że doszedłem do ostatniej fazy odkochania, tej w której jest już tylko smutek ale i pogodzenie z faktem.
Na początku dalej mnie mocno bolało kiedy wracali, ale wczoraj znowu wrócili, i to chyba poważniej niż ostatnio*, a ja... nie byłem załamany. Byłem smutny, ale to nie był smutek taki jak wcześniej, kiedy czujesz się nic nie warty, nie oczekując niczego dobrego od przyszłości, chcesz uciec od ludzi z pracy bo czujesz jak pali Ci oczy i nie chcesz po sobie tego pokazać. Kiedy oddałbyś wszystko żeby cofnąć czas, i nie możesz tego odżałować. Nie. To był taki smutek kiedy wiesz że przegrałeś, akceptujesz to, nie boisz się być smutny, ale jednocześnie masz poczucie że życie w dalszym ciągu może być fajne, że dalej możesz wstać i wygrać pewnego dnia. Nagle zdajesz sobie sprawę, że nie straciłeś szansy na "normalne" życie, że będąc w relacji z nią moje problemy by nie uciekły. Widzisz relacje z nią jako metaforę ostatnich kilkunastu lat, okres niewykorzystanych szans, nie jako miłość twojego życia którą straciłeś. Ale przecież masz 31, więc następne kilkanaście lat nie muszą tak wyglądać.
*Myślę ze i ona czuje w ten sposób. Może właśnie wczoraj też już zdecydowała że to już koniec? Teraz kiedy wracają nie jestem tak przybity jak wcześniej, mogę nawet gadać z tym Adrianem jakbyśmy byli kumplami. Ludzie gadają. Nie szukam jej. I ona to musi wiedzieć. Wczoraj przypadkowo prawie na nią wpadłem. Poszedłem do łazienki i on tam był. Coś mi powiedział jak wychodziłem, ja stanąłem w samych drzwiach i coś mu odrzuciłem. To miał być żart, zaczął się śmiać. Wyglądaliśmy jakbyśmy byli starymi kumplami a nie dwoma facetami którzy nie darzą się sympatią i w dodatku są zakochani w tej samej dziewczynie. Ona właśnie szła z inna dziewczyną. Na inną dziewczynę prawie wpadłem wychodząc z tej łazienki, uśmiechnąłem się, pochyliłem głowę. Nie pamiętam kiedy ostatnio byłem tak pewny, ten tekst które rozbawił Adriana sprawił że dalej się śmiałem w duchu. Nie oczekiwałem tego, ale kącikiem oczu wówczas zauważyłem że ona jest z tyłu, musiała patrzeć się w moją stronę. Mogłem się popatrzeć, ale po co. Musiałbym wtedy spojrzeć jej w oczy. Przywitać się. Po co, szedłem w drugą stronę, i poszedłem.
Wiem, ludzi gadali potem, że wzięła wakacje do wtorku. Zastanawiali się czy mam coś z tym wspólnego. Pojadą gdzieś z Adrianem, zamierzają spróbować naprawdę. Byłem smutny? Jasne że tak. Ale to był inny rodzaj smutku. Ludzie się dziwili że praktycznie po mnie nic nie widać, patrzyli na mnie, i gdy odwracałem wzrok i patrzyłem im w oczy pewny siebie, spuszczali wzrok zakłopotani. Wiem, że przyjdą jeszcze momenty w którym ten smutek powróci, dużo silniejszy, jak w sobotę, szczególnie wtedy kiedy będę czuł się mniej pewniejszy, fobia będzie silniejsza. Ale to akceptuje. Zacząłem pracować nad sobą, bo wiem że mi to pomaga, i pozwala dużo lepiej przebrnąć przez tą sytuacje. Zapisałem się na prawo jazdy, na sztuki walki, chodzę grać w piłkę z obcymi mi ludźmi, chce wrócić do nauki w tym roku, mam zamiar w końcu wygrać z moim uzależnieniem. Kontynuuje terapie.
A wtedy kiedy przychodzą momenty smutku lubię sobie puścić na full jakaś piosenkę o miłości. Raz po raz. Taką w której lektor jest pogodzony z faktem, ale jednocześnie śpiewa bez resentymentu. Jakby śpiewał o dzieciństwie, albo o czymś innym, co było cudowne, ale już bezpowrotnie minęło. To sprawia że smutek nie jest tak gorzki, staje się raczej słodko-gorzki. Nie życzę im źle, mam nadzieje że im się ułoży, choć wolałbym żeby Adrian zamykał gębę częściej, i nie przechwalał się tyle na jej temat w mojej obecności. To ona mnie nauczyła że nie mogę opierać mojego szczęścia na związku. Mojej samooceny na miłości. Że związek to nie jest lekarstwo na moje problemy życiowe. Że żeby być spełniony to ja muszę siebie pokochać, a nie ktoś mnie. To lekcja która mnie kosztowała niewyobrażalnie dużo, i dalej zostało mi kilka rat do zapłaty, ale która była mi potrzebna żebym się w końcu zmienił, i zaczął nad sobą pracować.