17 Mar 2019, Nie 11:34, PID: 785642
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 17 Mar 2019, Nie 11:38 przez MissCthulhu.)
Nie chodziło mi o jakieś kosmiczne nabycie umiejętności kamasutry, a bardziej "jak się zachować" i poznanie poszczególnych etapów (oczywiście, nie ma jednego słusznego toku pieszczot) i na wiele z tych wątpliwości - trafnie, muszę przyznać, wypunktowanych, odpowiedziałam w długim poście wyżej.
A nadprogramowe kilogramy zrzucam; kiedyś próbowałam keto, ale ketoza niestety bardzo niszczy organizm i mu na długo nie służy (choć u mnie okazała się być dobrym wyborem pod względem kilogramów, a więc węglowodany mi nie służą, tłuste - tak, ale dobre tłuste); poza tym jest droga, studencka kieszeń odpada i pot ma wtedy taki charakterystyczny zapach... cebuli. Poważnie.
Idzie wiosna, wrócę do swoich marszobiegów. Widzę pozytyw, bo niewielki biust póki co w staniku sportowym nie jest dla mnie obijającą się, wielką przeszkodą. A więc w toku leczenia hormonalnego będę oczywiście uprawiała różne sporty, w tym pływanie, które lubię i w którym jestem całkiem niezła, nie na czas, ale wytrzymałościowo (ilość zrobionych basenów). Mam basen dosłownie dwie minuty szybkiego marszu od bloku, toteż nie mam żadnej wymówki i nie chcę; naprawdę lubię wodę. Jest wstyd wiążący się z pokazaniem ciała, ale mam ładny jednoczęściowy kostium maskujący brzuch, powiększający górę optycznie (brzuch gładki, góra wzorzysta) i nie pozwolę, by to mnie zablokowało, jak w ubiegłych latach - gdy będąc nad morzem przez dwa tygodnie ani razu nie zamoczyłam się dalej niż do kostek, bo nie miałam wówczas jednoczęściowego kostiumu, tylko bikini, i odczuwałam wstyd - ale i motywację - patrząc na innych ludzi. Rozumiem, że wahania nastrojów po rozpoczęciu hormonów będą ciężkie, ale to już inny wątek; no i strach przed ciążą też w pewnym stopniu wyeliminują... Zjawisko to niestety awansowało do takiej rangi, że psychologicznie doczekało się własnej nazwy, podobnie jak np. anoreksja ciążowa - ortoreksja, o ile dobrze pamiętam, teraz to nieważne.
Jako uniwersalną dietę (nie przeszkadza mi jedzenie tego samego cały czas) przyjęłam coś w tym stylu:
Śniadanie - zmuszam się, najchętniej bym nie jadła - tutaj węglowodany, ale ograniczone plus serek białkowy do posmarowania (nie Almette, Bieluch - skład Almette jest okropny) oraz ogórek, pomidor. Lub owsianka na słodko bądź słono z mlekiem 1,5%, ale raz-dwa w tygodniu, bo inaczej na ramionach pojawia mi się delikatna skaza białkowa.
Przekąska na uczelni, gdy mam do późna - banan (węgle, więc czasem zamieniam to ze śniadaniem)
Obiad - wątróbka gotowana w wodzie oraz pomidory w jogurcie light bądź z gotowanymi brokułami; cukinia w plasterkach gotowana i przyprawiona; ogólnie warzywa, bez kaszy, bez ryżu, bez węgli, mięso - rzadko, ale jeśli już, to robione "na wodzie" i doprawione curry, by nie było jałowe w smaku.
Kolacja - tutaj absolutne zero węgli, twarożek wiejski i pomidor lub coś w tym stylu.
Warzywa, owoce sezonowe, często kupuję te na przecenie 50% na specjalnych półkach marketowych, staram się unikać jogurtów smakowych i innych wynalazków.
Posiłki gotuję samodzielnie i przygotowuję je wcześniej, by nie mieć wymówek w stylu "mało czasu, kupię bułkę słodką", a cheat day robię raz na miesiąc i to też nie do granic obżarstwa. Nie stosuję wagi kuchennej, ale z takimi produktami ciężko przekroczyć chyba kcal, zwłaszcza, że nie używam ketchupów, sosów, niczego instant, nie piję coli (tej dietetycznej też), jeśli energetyk raz na jakiś czas awaryjnie - to light, zero cukru - kawę piję też dość rzadko, herbatę czasem, najczęściej... wodę, jakoś tak mi po prostu smakuje, ale niegazowaną. Mam jednak problem z odpowiednim nawadnianiem się i zamiast pić na hejnał, to staram się rysować sobie na butelce 2l kreseczki i wypijać je, np. godziny kiedy powinno z nich ubyć. Miałam i mam tendencję do picia bardzo mało. A jeśli chodzi o procenty... Towarzyskie życie leży, więc tu nie kusi; w samotności raz na dwa miechy wytrąbię jakiegoś Mogen Davida, najlepiej Concorda (nie różowe Carlo Rossi ), ale piwa nie piję, a jeśli wznoszę za coś toast, to półwytrawnym. Najczęściej Concord jest przy moim "cheat dayu".
No i muszę kupić wagę, w starej rozlały się baterie. Teraz nie mogę sobie na to pozwolić, ale nie chcę też sugerować się lustrem z powodu zaburzonego postrzegania: wybrałam sobie na to górę i dół z ubrań, które tylko przymierzam co jakiś czas (ergo - nie mają szans zmienić się w praniu ani rozciągnąć, bo nie noszę ich tak długo) i patrzę, na efekty.
A nadprogramowe kilogramy zrzucam; kiedyś próbowałam keto, ale ketoza niestety bardzo niszczy organizm i mu na długo nie służy (choć u mnie okazała się być dobrym wyborem pod względem kilogramów, a więc węglowodany mi nie służą, tłuste - tak, ale dobre tłuste); poza tym jest droga, studencka kieszeń odpada i pot ma wtedy taki charakterystyczny zapach... cebuli. Poważnie.
Idzie wiosna, wrócę do swoich marszobiegów. Widzę pozytyw, bo niewielki biust póki co w staniku sportowym nie jest dla mnie obijającą się, wielką przeszkodą. A więc w toku leczenia hormonalnego będę oczywiście uprawiała różne sporty, w tym pływanie, które lubię i w którym jestem całkiem niezła, nie na czas, ale wytrzymałościowo (ilość zrobionych basenów). Mam basen dosłownie dwie minuty szybkiego marszu od bloku, toteż nie mam żadnej wymówki i nie chcę; naprawdę lubię wodę. Jest wstyd wiążący się z pokazaniem ciała, ale mam ładny jednoczęściowy kostium maskujący brzuch, powiększający górę optycznie (brzuch gładki, góra wzorzysta) i nie pozwolę, by to mnie zablokowało, jak w ubiegłych latach - gdy będąc nad morzem przez dwa tygodnie ani razu nie zamoczyłam się dalej niż do kostek, bo nie miałam wówczas jednoczęściowego kostiumu, tylko bikini, i odczuwałam wstyd - ale i motywację - patrząc na innych ludzi. Rozumiem, że wahania nastrojów po rozpoczęciu hormonów będą ciężkie, ale to już inny wątek; no i strach przed ciążą też w pewnym stopniu wyeliminują... Zjawisko to niestety awansowało do takiej rangi, że psychologicznie doczekało się własnej nazwy, podobnie jak np. anoreksja ciążowa - ortoreksja, o ile dobrze pamiętam, teraz to nieważne.
Jako uniwersalną dietę (nie przeszkadza mi jedzenie tego samego cały czas) przyjęłam coś w tym stylu:
Śniadanie - zmuszam się, najchętniej bym nie jadła - tutaj węglowodany, ale ograniczone plus serek białkowy do posmarowania (nie Almette, Bieluch - skład Almette jest okropny) oraz ogórek, pomidor. Lub owsianka na słodko bądź słono z mlekiem 1,5%, ale raz-dwa w tygodniu, bo inaczej na ramionach pojawia mi się delikatna skaza białkowa.
Przekąska na uczelni, gdy mam do późna - banan (węgle, więc czasem zamieniam to ze śniadaniem)
Obiad - wątróbka gotowana w wodzie oraz pomidory w jogurcie light bądź z gotowanymi brokułami; cukinia w plasterkach gotowana i przyprawiona; ogólnie warzywa, bez kaszy, bez ryżu, bez węgli, mięso - rzadko, ale jeśli już, to robione "na wodzie" i doprawione curry, by nie było jałowe w smaku.
Kolacja - tutaj absolutne zero węgli, twarożek wiejski i pomidor lub coś w tym stylu.
Warzywa, owoce sezonowe, często kupuję te na przecenie 50% na specjalnych półkach marketowych, staram się unikać jogurtów smakowych i innych wynalazków.
Posiłki gotuję samodzielnie i przygotowuję je wcześniej, by nie mieć wymówek w stylu "mało czasu, kupię bułkę słodką", a cheat day robię raz na miesiąc i to też nie do granic obżarstwa. Nie stosuję wagi kuchennej, ale z takimi produktami ciężko przekroczyć chyba kcal, zwłaszcza, że nie używam ketchupów, sosów, niczego instant, nie piję coli (tej dietetycznej też), jeśli energetyk raz na jakiś czas awaryjnie - to light, zero cukru - kawę piję też dość rzadko, herbatę czasem, najczęściej... wodę, jakoś tak mi po prostu smakuje, ale niegazowaną. Mam jednak problem z odpowiednim nawadnianiem się i zamiast pić na hejnał, to staram się rysować sobie na butelce 2l kreseczki i wypijać je, np. godziny kiedy powinno z nich ubyć. Miałam i mam tendencję do picia bardzo mało. A jeśli chodzi o procenty... Towarzyskie życie leży, więc tu nie kusi; w samotności raz na dwa miechy wytrąbię jakiegoś Mogen Davida, najlepiej Concorda (nie różowe Carlo Rossi ), ale piwa nie piję, a jeśli wznoszę za coś toast, to półwytrawnym. Najczęściej Concord jest przy moim "cheat dayu".
No i muszę kupić wagę, w starej rozlały się baterie. Teraz nie mogę sobie na to pozwolić, ale nie chcę też sugerować się lustrem z powodu zaburzonego postrzegania: wybrałam sobie na to górę i dół z ubrań, które tylko przymierzam co jakiś czas (ergo - nie mają szans zmienić się w praniu ani rozciągnąć, bo nie noszę ich tak długo) i patrzę, na efekty.