23 Wrz 2018, Nie 13:49, PID: 765203
O, borze szumiący, jakże ja nienawidziłam wuefu. Widok boiska/piłki/ludzi grających w siatkówkę do dzisiaj mnie triggeruje. Po tylu latach zdarzają mi się koszmary, w których muszę nadrobić wszystkie godziny tego przeklętego przedmiotu, z których byłam zwolniona w liceum. Co ciekawe, WF na studiach nie był już traumatyczny, co więcej - całkiem przyjemny. Ot, trochę siłowni, trochę fitnessu, jakiejś zumby, a nawet szalenie przeze mnie polubione ćwiczenia na dużych piłkach (fitball czy jakoś tak). Ciekawe, czy są szkoły, które realizują takie zajęcia w ramach wychowania fizycznego.
(Do sportu samego w sobie nic nie mam. W końcu jeździectwo to moja Wielka Miłoźdź).
Podobnie jak blair nadal nie potrafię pogodzić się z prześladowaniem w gimnazjum i liceum (w tym drugim było dużo bardziej zawoalowane). Słowa o odczłowieczeniu aż mnie fizycznie zabolały, bo niestety mówiono o mnie "to", zarówno w szkole jak i w domu. Do tego w obu tych środowiskach słyszałam bliźniaczo podobne przytyki, dotyczące mojego "przyje*ania". Sama nie wiem, czy oni przypadkiem po prostu nie mieli racji, skoro tyle osób niezależnie od siebie dochodziło do tego samego wniosku.
Ja akurat obrażałam ludzi swoją zbyt niską wagą, więc przez praktycznie całe życie słyszę różne żałosne, głupie uwagi i rady, o które nikogo nie proszę - "Chłop na kości nie poleci", "Jedz więcej, bo promujesz anoreksję", "Z Oświęcimia cię wypuścili?", "Cycki w domu zostawiłaś?", "Lol, przecież to nawet nie wygląda jak kobieta" i wiele, wiele, wieeeele innych. Do tego wypominanie krzywych, patykowatych nóg (ostatnio jakiś tydzień temu...), krzywych zębów (obecnie naprawionych aparatem) i dużej wady wzroku.
Fizycznej przemocy raczej nie było (bo brzydzili się mnie dotknąć, co generowało kolejne idiotycznie żarty), choć raz zostałam zepchnięta ze schodów. Nigdy też nic mi nie ukradziono ani nie zniszczono (poza szczątkowymi pozostałościami poczucia jakiejkolwiek wartości), więc te gimnazjalne heheszki miały najwyraźniej bardzo niską szkodliwość.
W liceum byłam obiektem drwin głównie z powodu miłosnej aferki, w którą zostałam przypadkiem wmieszana. Poza tym większość ludzi z klasy traktowała mnie jak powietrze (to mi akurat odpowiadało), niektórzy chyba nawet odczuwali jakiś rodzaj szacunku - w każdym razie czasami bywali w miarę mili. Tutaj bardziej dokuczały mi niektóre z "koleżanek". Krótko mówiąc - lubowały się w powtarzaniu mi, że muszę koniecznie przytyć i muszę przestać być "niemotą" lub "sierotką Marysią", bo ludzie mnie zjedzą. I tak już dawno mnie przecież zjedli, przetrawili i wydalili, więc próżny był ich wysiłek. Po maturze czasem pozwalały mi wyjść ze sobą na miasto, ale z drugiej strony miałam okazję wiele razy usłyszeć "nie, bo z tobą wstyd się pokazać" albo "nie, bo z tobą nikogo nie wyrwiemy". Teraz w sumie trochę mnie to śmieszy. Ostatecznie prześladowanie szkolno-domowe z okresu gimnazjalnego jest dla mnie znacznie trudniejsze do przepracowania niż epizody z liceum (z wyjątkiem wzmiankowanej aferki).
Samo poczucie niższości zakorzeniło się we mnie tak dawno i tak głęboko, że czasy, kiedy nie czułam się ewidentnie gorsza od reszty pamiętam bardzo mgliście.
(Do sportu samego w sobie nic nie mam. W końcu jeździectwo to moja Wielka Miłoźdź).
Podobnie jak blair nadal nie potrafię pogodzić się z prześladowaniem w gimnazjum i liceum (w tym drugim było dużo bardziej zawoalowane). Słowa o odczłowieczeniu aż mnie fizycznie zabolały, bo niestety mówiono o mnie "to", zarówno w szkole jak i w domu. Do tego w obu tych środowiskach słyszałam bliźniaczo podobne przytyki, dotyczące mojego "przyje*ania". Sama nie wiem, czy oni przypadkiem po prostu nie mieli racji, skoro tyle osób niezależnie od siebie dochodziło do tego samego wniosku.
Ja akurat obrażałam ludzi swoją zbyt niską wagą, więc przez praktycznie całe życie słyszę różne żałosne, głupie uwagi i rady, o które nikogo nie proszę - "Chłop na kości nie poleci", "Jedz więcej, bo promujesz anoreksję", "Z Oświęcimia cię wypuścili?", "Cycki w domu zostawiłaś?", "Lol, przecież to nawet nie wygląda jak kobieta" i wiele, wiele, wieeeele innych. Do tego wypominanie krzywych, patykowatych nóg (ostatnio jakiś tydzień temu...), krzywych zębów (obecnie naprawionych aparatem) i dużej wady wzroku.
Fizycznej przemocy raczej nie było (bo brzydzili się mnie dotknąć, co generowało kolejne idiotycznie żarty), choć raz zostałam zepchnięta ze schodów. Nigdy też nic mi nie ukradziono ani nie zniszczono (poza szczątkowymi pozostałościami poczucia jakiejkolwiek wartości), więc te gimnazjalne heheszki miały najwyraźniej bardzo niską szkodliwość.
W liceum byłam obiektem drwin głównie z powodu miłosnej aferki, w którą zostałam przypadkiem wmieszana. Poza tym większość ludzi z klasy traktowała mnie jak powietrze (to mi akurat odpowiadało), niektórzy chyba nawet odczuwali jakiś rodzaj szacunku - w każdym razie czasami bywali w miarę mili. Tutaj bardziej dokuczały mi niektóre z "koleżanek". Krótko mówiąc - lubowały się w powtarzaniu mi, że muszę koniecznie przytyć i muszę przestać być "niemotą" lub "sierotką Marysią", bo ludzie mnie zjedzą. I tak już dawno mnie przecież zjedli, przetrawili i wydalili, więc próżny był ich wysiłek. Po maturze czasem pozwalały mi wyjść ze sobą na miasto, ale z drugiej strony miałam okazję wiele razy usłyszeć "nie, bo z tobą wstyd się pokazać" albo "nie, bo z tobą nikogo nie wyrwiemy". Teraz w sumie trochę mnie to śmieszy. Ostatecznie prześladowanie szkolno-domowe z okresu gimnazjalnego jest dla mnie znacznie trudniejsze do przepracowania niż epizody z liceum (z wyjątkiem wzmiankowanej aferki).
Samo poczucie niższości zakorzeniło się we mnie tak dawno i tak głęboko, że czasy, kiedy nie czułam się ewidentnie gorsza od reszty pamiętam bardzo mgliście.