03 Maj 2014, Sob 2:10, PID: 391690
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 03 Maj 2014, Sob 2:23 przez SVR.)
Jest piękne, bo niepojęte. Żadne z nas nie zna dla niego żadnej realnej alternatywy, więc rozsądnym jest ciągle je sobie upiększać, co też staram się robić odkąd tylko oduczyłem się krzywdząco błahych i żenująco infantylnych schematów negatywnego myślenia. Podobno inteligentni ludzie się nie nudzą, czyli zawsze potrafią czymś się zająć, a jak coś naprawdę człowieka zaabsorbuje, to nie ma czasu na użalanie się nad sobą; a jeśli nie ma na to czasu, to wierz mi, że często automatycznie zaczyna brakować i powodów. Mnie absorbuje masa rzeczy: szeroka gama zainteresowań, kobieta, grono nowych znajomych. Kwestia uświadomienia sobie konieczności regularnego wychodzenia poza strefę komfortu i racjonalnego reglamentowania prokrastynacji w celu utopii finalnego całkowitego jej wyrugowania.
Otoczyłem się odpowiednimi ludźmi, bo przestałem wszystkich powierzchownie osądzać. Precz z egalitaryzmem, nikt nie jest nikomu równy, ale nie jestem od nikogo lepszy ani gorszy. Znalazłem parę konkretnych celów w życiu, choć przyziemnych, to ambitnych w swej realności. Nie wiem do końca dlaczego, jest cała masa czynników (np. zmiana otoczenia), ale mam wrażenie, że wszystkie naprawdę poważne problemy natury psychicznej zniknęły jak ręką odjął. Co prawda niecały rok temu przeżywałem nawrót nieudolnie tłamszonej procentami depresji, choć z malutkimi tylko znamionami typowych cech fobii społecznej, to obecnie czuję się dużo pewniej dzięki sukcesywnej intensyfikacji relacji damsko-męskich, co do niedawna było dla mnie nie do pomyślenia, bo w odniesieniu do rówieśników zawsze byłem i właściwie nadal jestem relatywnie zacofany w rozwoju. Nie zmienię tego, mogę tylko zaakceptować.
Nie chcę się rozwodzić o konkretach, więc bardziej abstrakcyjnie: ogólnie mechanizm jest taki, że katalizatorem lepszego samopoczucia jest samodoskonalenie się, u którego podstaw leży niezmiennie motywacja. Cała sztuka w konsekwencji działania i intensywności motywacji. Im konkretniejszy cel, im mocniej wbijam go sobie do głowy, im usilniej racjonalizuję chęć jego realizacji, łatwiej go osiągnąć i satysfakcja z tego tytułu większa. To wszystko oczywiście truizmy, dlatego plamę na życiorysie w postaci fobii społecznej uważam za największą osobistą porażkę, bo skoro przez tak długi czas do okrutnego obłędu trułem się tym, że nie mogłem sobie z tych banałów stworzyć personalnego dekalogu, to istotnie musiałem zasłużyć na wszystkie te porażki. Ich echa do tej pory przyprawiają mnie często o dreszcze i nie mogę tego wszystkiego ani zapomnieć ani absolutnie zaakceptować, ale mozolnie nad tym pracuję. Szczęśliwie uważam, że wszystkie te klęski można jednak przekuć w zwycięstwa, bo nad ludźmi którzy ich nie przeżyli mam wyższość zrozumienia z autopsji ich istoty.
Być może moja fobia nie była nigdy na tyle silna, żeby postawiła mnie pod ścianą, zmuszając do tłumienia jej lekami, ale po paru przypadkach moich znajomych wnioskuję, że intuicyjna awersja do leków także bardzo mi pomogła. Jestem dumny z siebie, że nigdy nie ruszyłem tego świństwa.
A, jest jeszcze dwie kwestie. Pierwsza: w gimnazjum przestałem wierzyć w Boga z chrześcijańskich dogmatów, natomiast dopiero niedawno zrozumiałem wartość nadawania wszystkiemu w życiu duchowego pierwiastka, podejścia do kwestii wiary z należytym dystansem i respektem. Obecnie liczę na to, że jak najszybciej uda mi się zebrać w sobie na tyle by przemyśleć wszystko i jaśniej się określić - najlepiej nawrócić. Poszukiwanie wiary, próby zrozumienia siebie - mi bardzo to pomaga.
Druga - używki. Miałem do niedawna problemy z alkoholem. Z im większego dystansu na to patrzę, tym widzę, że były poważniejsze. Trwająca od kilku tygodni prawie-abstynencja bardzo mi pomaga.
Otoczyłem się odpowiednimi ludźmi, bo przestałem wszystkich powierzchownie osądzać. Precz z egalitaryzmem, nikt nie jest nikomu równy, ale nie jestem od nikogo lepszy ani gorszy. Znalazłem parę konkretnych celów w życiu, choć przyziemnych, to ambitnych w swej realności. Nie wiem do końca dlaczego, jest cała masa czynników (np. zmiana otoczenia), ale mam wrażenie, że wszystkie naprawdę poważne problemy natury psychicznej zniknęły jak ręką odjął. Co prawda niecały rok temu przeżywałem nawrót nieudolnie tłamszonej procentami depresji, choć z malutkimi tylko znamionami typowych cech fobii społecznej, to obecnie czuję się dużo pewniej dzięki sukcesywnej intensyfikacji relacji damsko-męskich, co do niedawna było dla mnie nie do pomyślenia, bo w odniesieniu do rówieśników zawsze byłem i właściwie nadal jestem relatywnie zacofany w rozwoju. Nie zmienię tego, mogę tylko zaakceptować.
Nie chcę się rozwodzić o konkretach, więc bardziej abstrakcyjnie: ogólnie mechanizm jest taki, że katalizatorem lepszego samopoczucia jest samodoskonalenie się, u którego podstaw leży niezmiennie motywacja. Cała sztuka w konsekwencji działania i intensywności motywacji. Im konkretniejszy cel, im mocniej wbijam go sobie do głowy, im usilniej racjonalizuję chęć jego realizacji, łatwiej go osiągnąć i satysfakcja z tego tytułu większa. To wszystko oczywiście truizmy, dlatego plamę na życiorysie w postaci fobii społecznej uważam za największą osobistą porażkę, bo skoro przez tak długi czas do okrutnego obłędu trułem się tym, że nie mogłem sobie z tych banałów stworzyć personalnego dekalogu, to istotnie musiałem zasłużyć na wszystkie te porażki. Ich echa do tej pory przyprawiają mnie często o dreszcze i nie mogę tego wszystkiego ani zapomnieć ani absolutnie zaakceptować, ale mozolnie nad tym pracuję. Szczęśliwie uważam, że wszystkie te klęski można jednak przekuć w zwycięstwa, bo nad ludźmi którzy ich nie przeżyli mam wyższość zrozumienia z autopsji ich istoty.
Być może moja fobia nie była nigdy na tyle silna, żeby postawiła mnie pod ścianą, zmuszając do tłumienia jej lekami, ale po paru przypadkach moich znajomych wnioskuję, że intuicyjna awersja do leków także bardzo mi pomogła. Jestem dumny z siebie, że nigdy nie ruszyłem tego świństwa.
A, jest jeszcze dwie kwestie. Pierwsza: w gimnazjum przestałem wierzyć w Boga z chrześcijańskich dogmatów, natomiast dopiero niedawno zrozumiałem wartość nadawania wszystkiemu w życiu duchowego pierwiastka, podejścia do kwestii wiary z należytym dystansem i respektem. Obecnie liczę na to, że jak najszybciej uda mi się zebrać w sobie na tyle by przemyśleć wszystko i jaśniej się określić - najlepiej nawrócić. Poszukiwanie wiary, próby zrozumienia siebie - mi bardzo to pomaga.
Druga - używki. Miałem do niedawna problemy z alkoholem. Z im większego dystansu na to patrzę, tym widzę, że były poważniejsze. Trwająca od kilku tygodni prawie-abstynencja bardzo mi pomaga.