16 Lut 2015, Pon 22:42, PID: 434191
Cześć. Jako nieco utajony, ale ewidentny fobik, który już ćwierć wieku plus 5 lat stąpa po tej ziemi, ciekawa jestem Waszych opinii w takim oto temacie.
Tyle się mówi o tym, że jedyną skuteczną metodą pozbycia się fobii jest nieustanna ekspozycja na sytuacje wywołujące stres. Zgadzacie się z tym?
Moje personalne doświadczenia mówią, że to nieprawda. Trzeba przede wszystkim powiedzieć otwarcie, że praktycznie każdy człowiek (fobik nie fobik), raz na jakiś czas znajduje się w sytuacji nieprzyjemnej, w której czuje się wśród innych - głównie nieznanych ludzi- niezręcznie, głupio, fajtłapowato, jakkolwiek by tego nie nazwać. Ja mówię na to, że czuję się wtedy jak frajer. I wiem, że w tej konkretnej sytuacji tym frajerem najpewniej jestem. Ale nie determinuje to już, tak jak to w dużo większym stopniu było, kiedy byłam trochę młodsza, całości mojego spojrzenia na samą siebie. I nie popycha do dziwacznych reakcji i impulsywnych zachowań typu rzucanie się z kosą na kamień, bo tak mówiła pani psycholog. Skoro czuję, że jest nieprzyjemnie, to się usuwam / wychodzę / przestaję się odzywać. Mam wrażenie, że tego młodym fobikom brakuje, trzeźwej oceny sytuacji, w której się znaleźli.
Czytałam na tym forum wpis dziewczyny, która boi się wejść do kuchni w akademiku, kiedy słyszy, że jest tam grupka ludzi, którzy się znają. Też bym się bała. Ale przefiltrowałabym rady tych, którzy piszą, żeby ciągle i bezwzględnie do tej sytuacji doprowadzać i jeszcze do tych ludzi coś zagadywać. Bo zależy JAKA to grupka. Na pewno są jakieś, nawet i glośne, ale które po pierwszym sprawdzeniu okażą się w porządku. Ale będą też takie, których lepiej dla swojej równowagi unikać.
A dlaczego ja się usuwam? Bo na co dzień poruszam się w zaklętym kręgu tylko i wyłącznie tych samych sytuacji społecznych, nazywanych mądrze strefą komfortu. I w tej strefie jest kilka mniejszych, niepowiązanych ze sobą kręgów (takich jak ta sama od pięciu lat praca, ci sami od lat znajomi, ten sam niesamowicie ważny partner, itd.)
Czuję się dobrze i za nic na świecie nie zapisałabym się na przykład na aerobic z nieznanymi kobietami, albo co gorsza do jakiegoś forum dyskusyjnego "na żywo" ;-) Ale czy to źle? Mając tyle lat ile mam, wydaje mi się, że skoro czegoś nie lubię, to tego po prostu nie robię. Nie zmuszam się do wysiłków, które powodują stres i niezadowolenie. Po co mam to robić, skoro już wielokrotnie na własnej skórze przekonałam się, że efekt takich walk nie jest długotrwały i prędzej czy później ta "wyćwiczona w potach" odwaga i tak przemija. Czy nie lepiej pomyśleć nad samoakceptacją?
Niebawem będę ze swojej strefy częściowo wychodziła, bo muszę wyjechać za granicę. Wiem, że na początku będzie ciężko, ale z biegiem czasu "nowe" zostanie oswojone i stanie się nowym kręgiem. Czeka mnie dużo stresu, nawiązywania z początku sztucznych i sztywnych znajomości i porannego skurczu żołądka przed wyjściem z domu, którego to nie doświadczyłam od lat... ( i wcale za nim nie tęsknię).
Swoją wypowiedź spointuję tak: wiadomo, że istnieje milion odcieni fobii i nie wszystkich moje spostrzeżenia się tyczą. Ale uważam, że należy w końcu zostawić w spokoju ludzi wycofanych i spokojnych i przestać przyklejać im od maleńkości łatki i wpędzać w poczucie, że są gorsi/ coś robią źle/są mniej warci, niż ich perliście roześmiani, głośni i odważni koledzy. Uważam, że to jest po prostu zwykła dyskryminacja. I że powinna tak samo wejść w kanon bardziej lub mniej jałowych dyskusji medialnych, jak wszystkie inne jej odmiany. Może kiedyś...
O szkodliwości manii pozytywnego myślenia już dość dość głośno.
Tyle się mówi o tym, że jedyną skuteczną metodą pozbycia się fobii jest nieustanna ekspozycja na sytuacje wywołujące stres. Zgadzacie się z tym?
Moje personalne doświadczenia mówią, że to nieprawda. Trzeba przede wszystkim powiedzieć otwarcie, że praktycznie każdy człowiek (fobik nie fobik), raz na jakiś czas znajduje się w sytuacji nieprzyjemnej, w której czuje się wśród innych - głównie nieznanych ludzi- niezręcznie, głupio, fajtłapowato, jakkolwiek by tego nie nazwać. Ja mówię na to, że czuję się wtedy jak frajer. I wiem, że w tej konkretnej sytuacji tym frajerem najpewniej jestem. Ale nie determinuje to już, tak jak to w dużo większym stopniu było, kiedy byłam trochę młodsza, całości mojego spojrzenia na samą siebie. I nie popycha do dziwacznych reakcji i impulsywnych zachowań typu rzucanie się z kosą na kamień, bo tak mówiła pani psycholog. Skoro czuję, że jest nieprzyjemnie, to się usuwam / wychodzę / przestaję się odzywać. Mam wrażenie, że tego młodym fobikom brakuje, trzeźwej oceny sytuacji, w której się znaleźli.
Czytałam na tym forum wpis dziewczyny, która boi się wejść do kuchni w akademiku, kiedy słyszy, że jest tam grupka ludzi, którzy się znają. Też bym się bała. Ale przefiltrowałabym rady tych, którzy piszą, żeby ciągle i bezwzględnie do tej sytuacji doprowadzać i jeszcze do tych ludzi coś zagadywać. Bo zależy JAKA to grupka. Na pewno są jakieś, nawet i glośne, ale które po pierwszym sprawdzeniu okażą się w porządku. Ale będą też takie, których lepiej dla swojej równowagi unikać.
A dlaczego ja się usuwam? Bo na co dzień poruszam się w zaklętym kręgu tylko i wyłącznie tych samych sytuacji społecznych, nazywanych mądrze strefą komfortu. I w tej strefie jest kilka mniejszych, niepowiązanych ze sobą kręgów (takich jak ta sama od pięciu lat praca, ci sami od lat znajomi, ten sam niesamowicie ważny partner, itd.)
Czuję się dobrze i za nic na świecie nie zapisałabym się na przykład na aerobic z nieznanymi kobietami, albo co gorsza do jakiegoś forum dyskusyjnego "na żywo" ;-) Ale czy to źle? Mając tyle lat ile mam, wydaje mi się, że skoro czegoś nie lubię, to tego po prostu nie robię. Nie zmuszam się do wysiłków, które powodują stres i niezadowolenie. Po co mam to robić, skoro już wielokrotnie na własnej skórze przekonałam się, że efekt takich walk nie jest długotrwały i prędzej czy później ta "wyćwiczona w potach" odwaga i tak przemija. Czy nie lepiej pomyśleć nad samoakceptacją?
Niebawem będę ze swojej strefy częściowo wychodziła, bo muszę wyjechać za granicę. Wiem, że na początku będzie ciężko, ale z biegiem czasu "nowe" zostanie oswojone i stanie się nowym kręgiem. Czeka mnie dużo stresu, nawiązywania z początku sztucznych i sztywnych znajomości i porannego skurczu żołądka przed wyjściem z domu, którego to nie doświadczyłam od lat... ( i wcale za nim nie tęsknię).
Swoją wypowiedź spointuję tak: wiadomo, że istnieje milion odcieni fobii i nie wszystkich moje spostrzeżenia się tyczą. Ale uważam, że należy w końcu zostawić w spokoju ludzi wycofanych i spokojnych i przestać przyklejać im od maleńkości łatki i wpędzać w poczucie, że są gorsi/ coś robią źle/są mniej warci, niż ich perliście roześmiani, głośni i odważni koledzy. Uważam, że to jest po prostu zwykła dyskryminacja. I że powinna tak samo wejść w kanon bardziej lub mniej jałowych dyskusji medialnych, jak wszystkie inne jej odmiany. Może kiedyś...
O szkodliwości manii pozytywnego myślenia już dość dość głośno.