Denoise prosze napisz ile czasu zajelo ci wyjscie z fobii a takze po jakim czasie stosowania tej metody poczules sie lepiej oraz ile godzin dziennie stymulowales te punkty :-)
Cześć Denoise!
Wiem, że Cię długo nie było ale chciałbym Ci podziękować za post.
Może kogoś jeszcze zainteresuje przepływ energi w ciele i stymulowanie nerwów aby przepływ odbywał się bez problemów.
Chciałbym Ciebie zapytać o doświadczenia związane z EFT?
Czy stosując tylko EFT i ten schemat opukiwania punktów można wyjść z fobii?
To co piszesz w wielu punktach pokrywa się z moim własnym doświadczeniem, choć sama jeszcze fobii się nie pozbyłam. Absolutnie się z Tobą zgodzę odnośnie twierdzenia że fobia jest wynikiem zaburzeń energetycznych w ciele. Dokładnie tak samo przekazuje EFT, a o skuteczności EFT już się przekonałam.
A teraz dzięki tobie mam kolejną metodę do wykorzystania, i wieksze i szybsze szanse na wywalenie FS
Chciałam też napisać, co z twoich wypowiedzi u mnie zgadza się 100%:
1. Zmiana myślenia
jest już bardzo dobrze, kiedy dojdzie się do tego wniosku, że na poziomie myślenia do niczego się nie dojdzie jeśli chodzi o fobię, sama stosowałam już setki technik i może zadziałały na coś tam ale nia na fobię. Wniosek, należy działać na planie energetycznym, stosować techniki które wymieniłeś
2. Tai Chi
kiedyś ćwiczyłam tai chi przez jakiś rok czasu, jak teraz sobie przypominam to był to bardzo luźny okres, kiedy nie miałam problemów z ludźmi, organizowałam spotkania u siebie w chacie, wszystko było dobrze luźno i przyjemnie, no i to był czas kiedy czułam się najbardziej zarąbiście chyba w ciągu całego mojego życia. Dzięki za przypomnienie o tai chi, to mi uzmysławia że ono pomaga i warto powrócić do niego i wykonywać choćby podstawowy wstępny ruch. Poćwiczyłam trochę ostatnio i od razu poczułam przyjemne rozluźnienie - zarówno w ciele jak i w umyśle i emocjach
3. Wystawianie na sytuacje w celu zmniejszenia FS
u mnie to samo - nic mi to nie daje, choć wystawiałam się na naprawdę stresowe sytuacje, czy to w pracy czy prywatnie. Nic z tego. Może, MOŻE jeśli jakimś cudem udało mi się wtedy wyluzować, to byłam tak zadowolona że przez parę dni czułam się normalnie, ale potem to znów powrót i FS, więc na nic takie wystawianie się nie zdało, a w późniejszym okresie, i tu też się z tobą zgodzę, powodowało jeszcze większy lęk i frustrację
4. Białka oczu, szklane oczy
też zaczęłam na to zwracać uwagę - w momencie kiedy zaczęłam stosować EFT! Zobaczyłam, jak białka zrobiły się bielsze a oczy takie zdrowsze, łatwo zauważyć jak i tak codziennie patrzy się w lustro i nagle zobaczyć że oczy są takie inne, a nie jak zawsze, szklane, jakby chore, białka ciemniejsze, jakby miało się przeziębienie. Dokładnie tak samo mam
5. Inne co mogę dodać, to podobne objawy, tj:
- kontrola ciała, w pewnym momencie dostałam schizy na tym punkcie, czując że jak idę to jakoś nienaturalnie, źle, wczoraj spacerując też miałam takie myśli, wniosek że jesscze trochę pracy przy FS zostało
- mimika twarzy, kiedyś nagrałam się na video i o mój boże, jak zobaczyłam jaką mam mimikę to się przeraziłam - dosłownie wszystko widać!! zero kontroli nad tym, wyglądałam jak jakieś biedne zaszczute zwierzę, może nie miałam takich myśli w tym momencie - ale moje ciało miało już zakodowane takie poruszanie, straszne! potem przed lustrem nauczyłam się to trochę kontrolować. wypróbuję masaż prysznicem, to też ciekawie brzmiąca metoda
- wyłapywanie spojrzeń - zawsze wyłapię jak ktoś się na mnie gapi, a zawsze się gapi
I na koniec, to co za+ napisałeś:
jak już fobik się wyleczy z FS, to nie ma dla niego żadnych granic - tak samo myślę i czuję, po przejściu i wyjściu z FS taki człowiek jest za+ silny, znacznie silniejszy od normalnych ludzi. Już nie mogę się tego doczekać ))
Dzięki za posta, zapoznam się z materiałami które podałeś bo wiem że warto. Jak ktoś ma mało otwarty umysł to szkoda, dla osób które kategorycznie chcą wyjść z FS nie ma znaczenia jaką metodę zastosują, nawet jeżeli nie rozgłaśnia jej dzisiejsza skorumpowana medycyna. Pozdrawiam!
Żałuję, że dopiero teraz odnalazłam ten temat , nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że można odzyskać pokój w całym ciele i to za pomocą meridianów. Już samo czytanie twoich postów Denoise sprawia, że znowu ma się nadzieję, że można z tego wyjść. I to co napisałeś o tych blokadach energetycznych to czysta prawda, ja byłam kiedyś u specjalisty, który przelewał mi nad głową wosk i na podstawie tego co z tego wyszło stwierdził, że jestem strasznie zblokowana na sercu i umyśle. Praktykuję medytację, staram się zmieniać mój "wspaniały" sposób myślenia" i to na pewno w jakimś stopniu zmniejszyło moje napięcie, ale... to napięcie nie znika, przez dobre już trzy lata mój umysł uznał to za nawyk. Wprawdzie nie czuję już takiego napięcia jak kiedyś gdy przechodzę obok ludzi, ale zawsze ta nutka niepewności, że np. kolega z klasy zobaczy we mnie mój niepokój. Wstydzę się swoich reakcji, bo są one absolutnie niezgodne z moimi intencjami. Zupełnie jak gdybym traciła kontrolę nad swoim ciałem. I podświadomość ciągle robi swoje. Zapomniałam już jak to jest czuć się normalnie, gdy odczuwam spokój wydaje mi się, że sama siebie oszukuję i coś każe mi się denerwować. I nie mogę wprost pojąć jak inni mogą chodzić po szkole tacy wyluzowani, niezakłóceni. Ja, gdy np. wchodzę schodami do góry i widzę przed sobą siedzących ludzi mimowolnie robię się skrępowana, to jest dla mnie zbyt duże napięcie do zniesienia. I choć obcy mi ludzie są mi w gruncie rzeczy obojętni to tak już reaguje moje ciało. Mimo tego, że wkładam dużo wysiłku nie mogę osiągnąć stanu pełnego wyluzowania i spokoju. Mój umysł jest w stanie takiego dziwnego oszołomienia. Za bardzo kontroluję swoje ruchy, nie potrafię się pozbyć tej mojej mechaniczności, a ona mnie paraliżuje. Choć wiem, że tak jeszcze z cztery lata temu żyłam normalnie i nawet coś takiego nie przyszłoby mi do głowy. Teraz gdy siedzę na przerwie w pewnej odległości naprzeciwko moich kolegów nie mogę patrzeć przed siebie swobodnie, czasami gdy ktoś się znienacka na mnie spojrzy zadrżę, niekiedy (bardzo rzadko ale jednak) gdy się uśmiechnę do zdjęcia czuję jak trzęsą mi się policzki. Zupełnie się w tym wszystkim zatraciłam, wydaje mi się, że prawdziwy spokój mogę osiągnąć jedynie w domu, a w szkole czy sklepie to dla mnie nieosiągalne. I bez przerwy gapię się na ludzi i zastanawiam się jak się w danym momencie czują i jak to jest. Chyba wariuję powoli. W meridianach moja ostatnia nadzieja, jestem taka szczęśliwa .
Denoise, nie wiem czy jeszcze zaglądasz na forum. W każdym razie cieszę się, że opisałeś swoje doświadczenia. Ja doszłam do takich samych wniosków jak Ty.
Jeśli przez dłuższy czas gromadziło się w ciele napięcie, to sama rozmowa nie będzie w stanie Cię od niego uwolnić. Myślę, że terapia poznawczo-behawioralna może odnieść skutki wtedy, kiedy chory dopiero zaczyna 'unikać pewnych sytuacji społecznych'. Kiedy wie co mu dolega i wie jak z tym walczyć może jest w stanie przełamać swoje lęki.
Ale kiedy jakiś czas trwało się w bierności i już odczuwa się długofalowe skutki stresu i objawy somatyczne, to wydaje mi się, że najskuteczniejsza metoda to działać na ciało, które ma już wgrane pewne mechanizmy.
Napiszę jak to wyglądało u mnie.Od kiedy pamiętam miałam problemy z kontaktem z innymi. Towarzyszyło mi zawsze niepotrzebne napięcie, szczególnie kiedy byłam z kimś dłużej sam na sam, którego jednak nie umiałam się pozbyć. Nie zdawałam sobie sprawy, że to fobia społeczna, ale wiedziałam, że coś jest nie tak.
W liceum moje problemy się rozwinęły. Przez pierwsze dwa lata miałam koleżankę z którą spędzałam dużo czasu i kilka dziewczyn z którymi rozmawiałam. Z resztą klasy nie umiałam nawiązać bliższego kontaktu. Po dwóch latach moja koleżanka odeszła. Ja z dnia na dzień przestałam się odzywać do kogokolwiek. Pamiętam dokładnie tą sytuację, kiedy jedna z dziewczyn coś do mnie mówiła a ja miałam taki tok myślenia, że przecież ona wie, że ja nie jestem w stanie nawiązać z nią bliższego kontaktu, czego ona ode mnie chce i niech najlepiej zostawi mnie w spokoju, bo robi to z litości.
Przez dwa lata tłumiłam w sobie wszelkie emocje, codziennie obwiniałam się o to, że nie jestem w stanie się zmienić, planowałam, że następnego dnia będzie inaczej, i tak w kółko. Po jakimś czasie nie byłam w stanie podać komuś czegoś (np. kartki) nie trzęsącą się ręką, mając w głowie myśli, że przecież ONI powinni wiedzieć, że inaczej nie mogę. Doszło do tego, że na drugą stronę korytarza przechodziłam jak pijana. Kiedy wychodziłam ze szkoły byłam nieprzytomna ze strachu i stresu, jednocześnie okropnie rozżalona i wściekła na siebie, że tak to wygląda. Że w szkole duszę się od emocji, których nie jestem w stanie wyrazić.
Trwało to dwa lata, ale mam poczucie, że ten pierwszy rok izolacji, w którym utrwaliłam pewien wzorzec, był kluczowy. W kolejnej klasie byłam tak wyczerpana, że byłam tak jakby emocjonalnie wyprana.
Równolegle chodziłam do szkoły muzycznej, w której udało mi się przełamać i przez jakiś czas prowadziłam 'podwójne życie'. Jednak na dłuższą metę się tak nie da, bo to, jak zachowywałam się w liceum stopniowo zaczęło coraz bardziej wpływać na moje życie poza nim.
Przez ok. pół roku po skończeniu liceum funkcjonowałam w miarę normalnie, ale byłam chronicznie zmęczona i czułam, że to napięcie we mnie siedzi i w pewnym momencie się ujawni. Pewnego dnia okazało się, że nie jestem w stanie podnieść do ust łyżki z zupą nie trzęsącą się ręką. Rodzina udawała, że tego nie widzi, ja nie wiedziałam co robić.
Po ok. roku do całej gamy objawów somatycznych doszło to, że nie mogłam patrzeć jak ktoś je i jak ktoś podaje coś drugiej osobie. Na poziomie intelektu zdawałam sobie sprawę, że to normalne zachowania, ale na poziomie fizyczno-emocjonalnym miałam poczucie, że jeśli ktoś je obok mnie, to robi to przeciwko mnie, i dlaczego on musi mnie tak męczyć...? (cudownie absurdalne, prawda?)
Trwało to jakiś czas, byłam na terapii grupowej, na której ani prowadzący ani inni pacjenci nie traktowali mnie poważnie (ok, nie wszyscy). W każdym razie, zaczęłam myśleć, że może wyolbrzymiam swoje problemy, w końcu miałam szczęśliwe dzieciństwo, żadnego bicia, ani ojca alkoholika...
Ale objawy nie minęły. Zaczęłam przejmować się tym, że jestem obciążona genetycznie (mój dziadek miał schizofrenię, tata był chorobliwie nieśmiały, babcia przez całe życie miała stany lękowe, mama nerwicę, a brat mamy depresję - która z tego co wywnioskowałam była skutkiem jego fobii społecznej).
Zmiana zaczęła się od tego, że powiedziałam mojej cioci o artykule o chłopcu, który wyleczył się z depresji śmiechoterapią. Ona stwierdziła, że jeśli komuś na czymś zależy, to jest w stanie to osiągnąć. Domyślam się, że ona tego nie pamięta, ja zapamiętałam bardzo dobrze tą rozmowę, bo był to dla mnie impuls do działania.
Następnego dnia zaczęłam się śmiać. Nie miałam nic do stracenia. Czułam się beznadziejnie, a jednocześnie miałam świadomość swoich dużych intelektualnych możliwości, poczucia humoru, ciekawości świata, czegoś, czego nie mogę wykorzystać przez fizyczne napięcie.
Po ok. dwóch tygodniach zaczęły puszczać pierwsze napięte mięśnie w karku. Niesamowicie się ucieszyłam, że to działa i stwierdziłam, że będę się śmiać tak długo, dopóki się nie wyleczę.
Na początku śmiałam się ok. godz dziennie. Rodzice nie specjalnie wierzyli, że mi to pomoże, ale ja intuicyjnie czułam, że właśnie to mi jest potrzebne i jeśli nie śmiech to chyba nic.
Stopniowo moje ciało zaczęło pozbywać się tego niepotrzebnego napięcia. Tak jak Ty Denoise piszesz o kościach, mi też całe ciało zaczęło chrupać, strzelać, odtykały się uszy, oczy, nos. Nogi, szczególnie stopy bardzo mnie bolały, w końcu w stopach są zakończenia nerwowe wszystkich narządów. Okazało się, że przez długotrwały stres miałam zablokowaną szczękę (zaczęła wydawać takie stukanie, kiedy coś jadłam) i to było przyczyną problemów z jedzeniem. Mięśnie języka również zaczęły mi się rozluźniać i stopniowo znikać 'gulka' w gardle. Powoli z twarzy zaczął znikać 'uległy' wyraz, każdego dnia byłam ( i jestem) coraz bardziej swobodna. Może śmiesznie to wszystko brzmi, ale w liceum kontrolując swoje spontaniczne reakcje, tak jakby blokowałam swoje zmysły, działałam wbrew naturze. Śmiech stał się przeciwwagą dla zgromadzonego stresu, czymś co pozwoliło wyzwolić ciało z ograniczeń.
Powoli też sobie uświadamiałam, że będąc w stanie największego napięcia wiele rzeczy sobie wmawiałam. Np. idealizowałam chłopaka, z którym się spotykałam, wmawiając sobie, że jestem w nim zakochana i że on jest mi w stanie pomóc. Samo to, że był 'swobodny' w sensie normalny mi niesamowicie imponowało, krótko mówiąc to, że normalne czynności nie sprawiają mu problemu i że się mną 'zajął' w przeciwieństwie do innych wystarczyło żebym stworzyła w głowie całą wizję.
To, żeby uwierzyć, że jestem w stanie z tego wyjść było oczywiście niesamowicie trudne (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to fobia, działałam intuicyjnie). Bardzo pomogła mi książka Anthonego de Mello - o tym, żeby być tu i teraz, obserwować siebie z zewnątrz, pozwolić emocjom przepływać, a nie skupiać się na nich, i żeby wszystko przyjmować bez wcześniejszych uprzedzeń, tak jakby było się dzieckiem, ale ze świadomością dorosłego. On pisze tam o tym, że człowiek jest w stanie to zrozumieć kiedy jest naprawdę w złym stanie i myślę, że coś w tym jest. Wypracowałam sobie korzystając z książki technikę, bez której jestem pewna, że byłoby mi nieporównywalnie ciężej.
Tak samo jak Denoise i frezja mam poczucie, że kiedy już moje ciało będzie zupełnie pozbawione napięcia, a wiem, że będzie tak niedługo, będę mogła wszystko. Bo dzięki wychodzeniu ze swoich problemów zyskałam samoświadomość, wiem, że jestem wytrwała i że jestem w stanie dużo przetrwać, że chcę poznawać innych ludzi i że nie boję się życia. A jednocześnie jestem ciekawa innych, to jest dla mnie coś nowego, że będę mogła po prostu słuchać innych bez poczucia przymusu i napięcia.
Tak jakby teraz odsłaniał mi się świat, który dla zdrowych ludzi jest czymś normalnym a dla mnie był zawsze za 'zasłoną'.
Ciekawa jestem, czy Wy podobnie do mnie odczuwaliście swoje problemy.
Pozdrawiam wszystkich.