PhobiaSocialis.pl

Pełna wersja: Nie chce mi się żyć
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Stron: 1 2 3
Cytat:proszę nie mówić, że pokonanie lęku przed nieznanym....i pozbawianie siebie życie... ma cokolwiek wspólnego z odwagą.
Słówka. Wiadomo o co chodzi. "Umoralniające" ... też trochę się źle wyraziłem). To jest taka ludowa prawda, która ma mydląc oczy i rozcieńczając znaczenia "motywować" do życia. Tak mi się wydaje. Bo możemy sobie precyzować słówka wedle własnego widzimisię (chociaż najprościej ujmując strach i odwaga to antonimy), ale jeśli skok z mostu z lina przywiązaną do nóg uznamy za odwagę to czym będzie skok ze liną przywiązaną do szyi ? :Stan - Uśmiecha się - Mrugając: Desperacja jest pewnie dość częstym czynnikiem przy tego typu historiach (o jesu piesio mi zdechł/dziewczyna mnie zostawiła xD), ale czy zawsze ? Ktoś może sobie równie dobrze rozpisać bilans zysków i strat i powiedzieć "a w dup*e mam taki interes, trzeba to kończyć ... im szybciej tym lepiej" :Stan - Niezadowolony - Przewraca oczami:
Rany znowu rozpatrywanie samobójstwa pod kątem tchórzostwa i odwagi. Bardziej prostacko do tego tematu nie da się podejść. Widać ,że moralni teoretycy się dorwali do pisania. I właściwie jaki to ma cel? Zmusić samobójcę do życia przez nazwanie go tchórzem ,albo utwierdzić go w decyzji samobójczej nazywając go odważnym? Proste myślenie ,albo ganić albo chwalić bo przecież innych opcji nie ma.
Też mi się nie chce żyć ale co zrobię?
Mi też... Już coraz bardziej na poważnie:Stan - Niezadowolony - Płacze:
uno88 napisał(a):Rany znowu rozpatrywanie samobójstwa pod kątem tchórzostwa i odwagi. Bardziej prostacko do tego tematu nie da się podejść. Widać ,że moralni teoretycy się dorwali do pisania. I właściwie jaki to ma cel? Zmusić samobójcę do życia przez nazwanie go tchórzem ,albo utwierdzić go w decyzji samobójczej nazywając go odważnym? Proste myślenie ,albo ganić albo chwalić bo przecież innych opcji nie ma.

Coś w tym jest... Choć tez czasem wpadam w pułapkę tego schematycznego myślenia, stając jednak o stronie tych piszących, ze to odwaga - rozwiązać, w pewnym sensie, swój problem w tak nienaturalny i niezgodny z instynktem sposób... Ale faktycznie, pytanie czy tchórz, czy gieroj było i jest zawsze wałkowane w takich przypadkach... Więc odwaga? jaka tam odwaga. Myśląc o samobójcy trzeba raczej pomyśleć o tym jakie to silne zaburzenia psychiczne/doświadczenie niewyobrażalnego cierpienia, pustki, zalu i bezradności popchnęły go do czegoś takiego. I chyba trzeba współczuć.

Tak, to też generalizowanie. Póki co nie stać mnie na nic mądrzejszego... Dodam tylko, zę szlag mnie trafia, gdy widzę jeden z koroonnych, zdaje się, argumentów moralizatorów, pt. "a o matce/zonie/znajomych nie pomyślał, o tym co oni muszą czuć!"... Aaarrrrgh i facepalm...
Jak ktoś się od wielu miesięcy nurza w depresji to nikt z rodziny ,nie bierze za jego stan odpowiedzialności. Jak ten ktoś się w końcu od*ebje do krainy wiecznych łowów to setki ludzi nagle zaczynają oceniać jego czyn i debatować jaką to wielką krzywdę uczynił swoim najbliższym. Nie każdy musi być chory na "jest chu*owo ,ale żyć trzeba" i są ludzie ,którzy jak mówią: "już więcej tego nie zniosę" to są przy tym śmiertelnie serio i nie traktują tego jak wyświechtanego tekściku. Co do tego jak rzekomo "łatwo" się zabić to ogarnia mnie pusty śmiech jak to słyszę, czy czytam. Co do tchórzostwa to zawsze traktowałem je jako niemożność przezwyciężenia instynktu samozachowawczego ,który karze nam spie*dalać. Tchórzem jest kapitan statku Costa Concordia. Tchórzem jest strażak ,policjant, żołnierz ,który biorąc na siebie świadomie odpowiedzialność ,nagle przegrywa z instynktem samozachowawczym i ucieka lub kuli się ze strachu w bezpiecznym miejscu. Wreszcie za tchórzy uważam wszystkich ,którym samobójstwo nie poszło i wszystkich ,którzy chcą umrzeć ,ale się boją sięgnąć po na prawdę ostateczne środki. Nie uważam za tchórza przechodnia ,który nie wbiega do płonącej kamienicy bo on na siebie świadomej odpowiedzialności nie brał. To nie jego rzecz. Jednak ,gdy zwykły przechodzień naraża swoje życie po to by kogoś uratować to jest to dla mnie odwaga najwyższych lotów. W udanym samobójstwie nie widzę ani tchórzostwa ,ani odwagi. Jedynie pewien hart ducha ,który równie dobrze mógł posłużyć do tego ,aby pójść w zupełnie drugą stronę. Widocznie zabrakło wiary w siebie i nadziei ,bo siła była ,ale źle wykorzystana. Było też bardzo dużo bezradności ,nieświadomości i braku poczucia odpowiedzialności (nie uciekania od odpowiedzialności) za własne życie.
PS: Sześćset sześćdziesiąty szósty post :Stan - Niezadowolony - Diabeł:
Chce wam się żyć. Każda żywa istota ma naturalną wolę życia. Słyszeliście kiedykolwiek, żeby ptak, żółw albo koń popełnił samobója? Depresja kłamie, jest bardzo sprytna ale umysł jest kłamcą. Kiedy człowiek przestaje myśleć i skupia swoją uwagę w 100% na jakiejś czynności wtedy zapomina, że nie chce żyć i jednak chce żyć. Wniosek prosty - umysł jest przyczyną cierpienia. Nie mówię, żeby stać się warzywkiem, trzeba zrozumieć naturę umysłu i odpowiednio z niego korzystać.
Hmmm.... ciekawe ujęcie....
Z resztą dowodem na to, że nam się chce żyć jest fakt, że nadal tu jesteśmy...

Sądzę, że często ma znaczenie to, czy jest dla kogo żyć. Dla mnie to było ważne, nie mogę sobie niczego zrobić, bo wiem, że wysłałoby to mamę do psychiatryka lub na cmentarz, doprowadziło do załamania u siostry i do choroby u ojca. Jakby patrzeć z boku to skrócenie cierpień u jednego człowieka doprowadza do morza cierpień u innych ludzi. Ale że ten człowiek ma prawo stanowić o sobie, to nie ulega wątpliwości, bez oglądania się na innych. Od niego zależy, czy pomyśli o bliskich, nie ma obowiązku, a często nie jest w stanie. Jest wiele takich osób, które w pewnych momentach życia zacisnęły zęby i dla rodziny, dzieci, ciągnęły dalej ten cyrk życiem zwany. Może nawet większość. Jakoś głównie myślę o matkach żyjących w strasznych warunkach czy bez grosza przy duszy, które są w stanie funkcjonować tylko dlatego, że muszą wykarmić dzieciaki.
To jest trochę niebezpieczne, bo jak uzależniamy się od kogoś a jego nagle zabraknie, umrze, odejdzie, to co? Depresja.
Myślę, że depresja po czyjejś śmierci nie grozi tylko osobom uzależnionym, a zwyczajnie bliskim.
Miłość powoduje, że uzależniamy swoje szęście od szczęścia i zdrowia bliskich. Takie przywiązanie emocjonalne/ więzy rodzinne. W miejsce przywiązania można wstawić uzależnienie.
Uzależnienie jest wtedy, gdy robimy coś przymusowo, żeby zaspokoić jakieś swoje podstawowe potrzeby kosztem czegoś(np. byciem cicho, znoszeniem czegoś).

A normalne ludzkie przywiązanie przy świadomości swoich potrzeb i realizowanie ich poprzez druga osobę(przy zachowaniu swojej autonomii i wyrażaniu też negatywnych emocji), jest zdrowe, i wtedy można w sposób zdrowy czuć się smutnym(nie mylić z depresją). Depresja jest wtedy, gdy nie potrafimy czuć smutku.
Uzależnienie w rozmieniu de facto, nie potrzeba go leczyć, podobnie jak nie leczy się uzależnienia od: wody; powietrza; pokarmu; dopuszczalnej temperatury powietrza i zrobienia kupki. Jest to zdrowe uzależnienie.
Uzależnienie nigdy nie jest dobre, a przynajmniej nie w podstawowym tego słowa znaczeniu. Uzależnienie oznacza patologiczne nadużywanie. Tak więc tutaj nie ma miejsca na żadne dobre / niedobre.
uno88 napisał(a):Jak ktoś się od wielu miesięcy nurza w depresji to nikt z rodziny ,nie bierze za jego stan odpowiedzialności. Jak ten ktoś się w końcu od*ebje do krainy wiecznych łowów to setki ludzi nagle zaczynają oceniać jego czyn i debatować jaką to wielką krzywdę uczynił swoim najbliższym.

podpisuję się pod tym obiema "ręcami" Jeśli ktoś przez kilka lat nie zapyta mnie nawet o moje samopoczucie, doskonale zdając sobie sprawę że coś jest ewidentnie nie halo, jakim prawem później wygłasza oratorium na temat mojego egoizmu, jeśli "przypadkiem" wyskoczę przez okno? Samobójstwo nie jest wyrazem ani odwagi ani tym bardziej tchórzostwa, jest po prostu jednym z rozwiązań. A w momencie kiedy depresja przybiera na sile, wydaje się najlepszym z możliwych.
Mi też, naprawdę...
Mam kilku dobrych znajomych ale wracam do domu i co? słyszę od rodziców tylko "jesteś nikim", "nic z ciebie nie będzie" "jesteś głupia"
No właśnie. Nikomu nie polecam samobójstwa jako drogi ,ale nie wiem skąd się biorą "uwrażliwieni" mający czelność oceniać drugą osobę pod względem moralności itd. nic o niej nie wiedząc, nigdy nie będąc w jej butach i nigdy nie przeżywających tego co ta osoba. Bardzo wygodnie z perspektywy własnej d*py oceniać i osądzać wszystkich wokół. Jedna rada to nie przejmować się tego typu ludźmi i spróbować obiektywnie podejść do własnego życia. Może odnajdziemy jakieś inne rozwiązanie ?
Siema
Czy też tak macie?
A więc wstaję rano i tuż po przebudzeniu zaczynają się cholerne lęki,
potem kolejne kilka godzin przebimbać, tylko żeby przetrwać do wieczora czyli: komputer, telewizor, spanie, jedzenie, bardzo rzadko wyjście na zewnątrz- oczywiście bez ochoty potem dom i spanie.
I tak co dzień. Oczywiście chodzę do psychiatry ale on nic mi nie pomaga już chyba 5 wizyta a nawet żadnej diagnozy nie umie postawić chyba czas na zmianę...
Miałam dokładnie to samo. Już nawet kiedy wstawałam to nic mi się nie chciało. Miałam ochotę tylko przeleżeć cały dzień w łóżku. To było związane z utratą pracy. Wzięłam dość spory kredyt w banku na mieszkanie i kiedy mnie zwolnili to myślałam, że już nigdy go nie spłacę. Moja siostra mnie odwiedziła, bo czuła, że dzieje się coś nie tak i kupiła mi leki uspokajające . Pomogły. Oczywiście najbardziej pomogła mi rozmowa - wspólnymi siłami znalazłyśmy dla mnie pracę i moje stany depresyjne zniknęły :-D
Ja już trace wiare, że bedzie dobrze. Każdy mój dzień wyglada tak samo. Nie mam siły ani ochoty na nic. Zmuszam sie do wszystkiego, robie cokolwiek, byleby nie myśleć o tej pustce. Jeszcze nigdy nie byłam w tak krytycznej samotności. Boje sie przyznać, nawet przed samą sobą, że potrzebuje pomocy. Dawno nie miałam aż tak intensywnych myśli samobójczych. Boje się, że po raz kolejny jestem w stanie targnąć się na własne życie...
To chyba brak celu jakiegoś sensownego (jeśli taki istnieje) odbiera ochotę do życia.
Zauważyłam, że kiedy chodziłam do szkoły i miałam wrażenie, że to mnie do czegoś wiedzie, nie miewałam myśli samobójczych, przynajmniej nie częstych. Tymczasem kiedy zdałam sobie sprawę, że ja nie wiem, czego chcę. Że nie podzielam zapału moich znajomych, którzy doskonale wiedzą, dokąd zmierzają. I nawet rutyna dnia codziennego nie jest w stanie ich zdołować, bo wiedzą, że za tym jest coś więcej, jakiś wyższy cel.
Nie umiem rozmawiać na temat samobója, a jednocześnie smuci mnie to, co czytam. Nie wiem, co powiedzieć/napisać, kiedy sam borykam się z podobnymi problemami. Może lepiej milczeć?

Też brakuje mi celu, albo konkretniej pasji do działania czy to w konkretnym celu, czy takiej pasji po prostu, która z kolei wiąże się z radością życia. Pewien mądry ktoś dał mi radę, aby działać pomimo braku chęci, na siłę. Nie jest to żadne panaceum, ale parokrotnie pomogło mi w pewnym stopniu przełamać to błędne koło depresji.

@Anna
Może zdecydujesz się wpaść kiedyś na spotkanie fobików? Może akurat będziesz się w tym towarzystwie dobrze czuła i choć odrobinę przyczyni się to do poprawy nastroju.
icy napisał(a):Pewien mądry ktoś dał mi radę, aby działać pomimo braku chęci, na siłę. Nie jest to żadne panaceum, ale parokrotnie pomogło mi w pewnym stopniu przełamać to błędne koło depresji.
Popieram w pełni. Pewnie to jeszcze zależy od stopnia depresji, ale jeżeli mam się opierać o własne doświadczenia, to po kilku miesiącach bezczynnego siedzenia w domu pomagało już tylko zmuszanie się. Bywało ciężko, w niektóre dni sama kwestia podniesienia się z łóżka wydawała się problemem rangi narodowej, no ale jakoś trzeba było; wszystkich bolączek się w ten sposób nie rozwiąże, życie też nie stanie się nagle wspaniałe i piękne - mimo wszystko, jak już zaczynało się coś dziać, rozkręcać, to nie żałowałam. Chociaż, jeżeli depresja jest poważna, to chyba bez wizyty u lekarza się nie obędzie.

Co do celów w życiu - niestety, ale trzeba je sobie stawiać nieustannie, bo inaczej człowiek leci na łeb na szyję w dół (nie o to chodzi, by złapać króliczka, mili moi, taki lajf no...). Najlepiej chyba, jak te cele są z początku drobne, żeby się znów nie wpędzić w jakiegoś mega doła. Często wiedza o tym, czego się chce, przychodzi dopiero 'po drodze', jak się nie będzie działać, to poprzez samo teoretyzowanie ciężko będzie zweryfikować to swoje 'chcę'.
Robienie czegoś bez chęci sprawdzi się tylko na krótką metę. Największych problemów nie pokonamy samą siłą woli. Uzależnieni ,czy cierpiący na przewlekłe zmęczenie dobrze o tym wiedzą. Chęci na początku ,może nie być ,ale po ,musimy czuć satysfakcję. Jak nie to d*pa zbita. Żadna jednostka nie podziała bez działającego układu nagrody. Wtedy to już leki tylko. Należy się dowiedzieć co odbiera nam chęci i to eliminować. Najczęściej są to zniekształcenia poznawcze i negatywne emocje ,które powstają w ich wyniku. Prowadzimy ze sobą dialog wewnętrzny i dochodzimy do wniosków w wyniku ,których tych chęci nie ma.
"Największych problemów nie pokonamy samą siłą woli. Uzależnieni ,czy cierpiący na przewlekłe zmęczenie dobrze o tym wiedzą. Chęci na początku ,może nie być ,ale po ,musimy czuć satysfakcję."

Oj tak, wiem chyba coś o tym... :Stan - Niezadowolony - Smuci się: Jednak satysfakcja też czasami jest zbyt mała, by nas na dłuzej pociągnąć w górę. Bo przeież wynika zwykle ze stosunkowo drobnych i obiektywnie nizbyt znaczących,,, albo inaczej - niedostrzegalnych dla innych (jeśli ci inni - postronni, w mairę zyczliwi obserwatorzy w ogóle istnieją - to inna bajka) działań.
Stron: 1 2 3