23 Sty 2009, Pią 2:02, PID: 115117
Nie mogąc sobie poradzić z problemami osobistymi, problemami w szkole (dużo by mówić, może kiedy indziej, za wiele) sięgnęłam po piwo w wieku ok. 16 lat. Co mi dawało? Rozluźnienie, pozbywałam się moich fobii i lęków na chwilę. Na wieczór. Szłam do knajpy jak wielu nastolatków. Nikt mi właściwie nie mówił (to było ok. 15 lat temu, to były naprawdę inne czasy): daj sobie z tym spokój. Net w domu? Ha-ha... A zatem dlaczego niby miałam dać spokój, skoro wtedy przestawałam myśleć o tym, co nieprzyjemne? Po kilku piwach matma już nie wydawała się taka straszna a chemiczka nie stanowiła takiego zagrożenia. Rano kefir, śniadanie i do szkoły.
Zdałam maturę, bla bla bla itd. i po czterech latach takiego sukcesywnego "odprężania się" trafiłam do psychiatry po raz pierwszy bo bez dwóch piw rano nie byłam w stanie ruszyć na zajęcia. Delirium w pełnej krasie w wieku około 20-21 lat.
Do poprzedniego problemu, a właściwie problemów, doszedł kolejny. Alkohol.
Iiiiii jakby było mało trafiłam na lekarza, który pakował we mnie silne środki uzależniające po których byłam nieprzytomna. Przepisywał mi benzo i inne bez trudu, bez niczego. Jeden, później drugi. "Ćpałam" kilka lat. Pełen luz, krzyżowanie różnych tabsów, recepty dostawałam bez mrugnięcia okiem. I to nie od jednego lekarza a od dwóch, od jednego przeszłam do drugiego, już nie pamiętam czemu, chyba chciałam coś zmienić, zacząć "terapię" a... g*wno zaczęłam.
Iiiii kolejny problem. Silne benzo i inne tym podobne.
Aż trafiłam (sama, sama odszukałam, miałam tego wszystkiego dość) na Psychiatrę państwową. Ja wiem, gdzieś po 3-4 latach takiego życia, ciężko mi powiedzieć. Zastosowała odpowiednie antydepresanty i powiedziała, że przestanę brać benzo. Nie uwierzyłam. Jak w to, że można się nauczyć jeździć samochodem w dwie sekundy albo dobiec z Polski do Niemiec, ot wyjść z domu i pobiec. Rok czasu Nam (do tej pory bardzo Jej dziękuję) zajęło eliminowanie uzależniających narkotyków z mojego życia. Po roku się udało (zmienianie antydepr., powolne schodzenie z benzodiazepin).
Żeby nie było kolorowo za bardzo to już schodzę do parteru bo jestem w odpowiednim temacie i nie ma co się tutaj... Alkoholiczką byłam, jestem i będę. Tak jak każdy alkoholik. Nie chcę tego tematu kontynuować bo to temat podobny do tego o homoseksualistach - przerabiałam tyle razy, że mniej jest nitek w moim swetrze niż pytań i rozlicznych rozmów. Jednak jedno muszę powiedzieć: dobrze dobrane antydepresanty umożliwiają mi życie wśród ludzi a gdy wpadnę w jakiś, na przykład, weekendowy ciąg to niestety piwo je z organizmu eliminuje. Później mam dwa problemy: znów lęki i to parszywe uczucie, gdy paroksetyna uderza w organizm... Robię sobie sama krzywdę i mam świadomość, że jestem bardzo chora. A wcale tego dla siebie nie chciałam. Wcale sobie tego nie życzyłam. Zaczynałam jak wielu, ale oni nie cierpieli na nerwicę, na fobie i dla nich alkohol był towarzystwem do wspólnej zabawy, piwko się wypijało w sobotni wieczór z kompanami, odchorowywali później swoje, wracali do siebie i żyli dalej bez lęków. Do dziś znam oczywiście takich ludzi! Ale ja w ten sposób próbowałam się uleczyć co z jednego problemu stworzyło T R Z Y. (Do tego jeszcze predyspozycje genetyczne, Ojciec w końcu wyprowadził się z domu czemu? Przez alkohol. Ale to już na marginesie bo nie można zwalać na geny).
Puenta?
Owszem, jest.
N i e p o l e c a m.
Zazdroszczę ino tym, na których alkohol źle działa, szkoda, że na mnie działał dobrze od początku.
I tym, którzy mają fobię społeczną i chcą się leczyć alkoholem mówię od razu: proszę, dajcie spokój.
Mi nikt tego nie mówił, może nadal jeszcze tu jestem także i po to, żeby chociaż jedna osoba została uratowana przed bagnem.
Zdałam maturę, bla bla bla itd. i po czterech latach takiego sukcesywnego "odprężania się" trafiłam do psychiatry po raz pierwszy bo bez dwóch piw rano nie byłam w stanie ruszyć na zajęcia. Delirium w pełnej krasie w wieku około 20-21 lat.
Do poprzedniego problemu, a właściwie problemów, doszedł kolejny. Alkohol.
Iiiiii jakby było mało trafiłam na lekarza, który pakował we mnie silne środki uzależniające po których byłam nieprzytomna. Przepisywał mi benzo i inne bez trudu, bez niczego. Jeden, później drugi. "Ćpałam" kilka lat. Pełen luz, krzyżowanie różnych tabsów, recepty dostawałam bez mrugnięcia okiem. I to nie od jednego lekarza a od dwóch, od jednego przeszłam do drugiego, już nie pamiętam czemu, chyba chciałam coś zmienić, zacząć "terapię" a... g*wno zaczęłam.
Iiiii kolejny problem. Silne benzo i inne tym podobne.
Aż trafiłam (sama, sama odszukałam, miałam tego wszystkiego dość) na Psychiatrę państwową. Ja wiem, gdzieś po 3-4 latach takiego życia, ciężko mi powiedzieć. Zastosowała odpowiednie antydepresanty i powiedziała, że przestanę brać benzo. Nie uwierzyłam. Jak w to, że można się nauczyć jeździć samochodem w dwie sekundy albo dobiec z Polski do Niemiec, ot wyjść z domu i pobiec. Rok czasu Nam (do tej pory bardzo Jej dziękuję) zajęło eliminowanie uzależniających narkotyków z mojego życia. Po roku się udało (zmienianie antydepr., powolne schodzenie z benzodiazepin).
Żeby nie było kolorowo za bardzo to już schodzę do parteru bo jestem w odpowiednim temacie i nie ma co się tutaj... Alkoholiczką byłam, jestem i będę. Tak jak każdy alkoholik. Nie chcę tego tematu kontynuować bo to temat podobny do tego o homoseksualistach - przerabiałam tyle razy, że mniej jest nitek w moim swetrze niż pytań i rozlicznych rozmów. Jednak jedno muszę powiedzieć: dobrze dobrane antydepresanty umożliwiają mi życie wśród ludzi a gdy wpadnę w jakiś, na przykład, weekendowy ciąg to niestety piwo je z organizmu eliminuje. Później mam dwa problemy: znów lęki i to parszywe uczucie, gdy paroksetyna uderza w organizm... Robię sobie sama krzywdę i mam świadomość, że jestem bardzo chora. A wcale tego dla siebie nie chciałam. Wcale sobie tego nie życzyłam. Zaczynałam jak wielu, ale oni nie cierpieli na nerwicę, na fobie i dla nich alkohol był towarzystwem do wspólnej zabawy, piwko się wypijało w sobotni wieczór z kompanami, odchorowywali później swoje, wracali do siebie i żyli dalej bez lęków. Do dziś znam oczywiście takich ludzi! Ale ja w ten sposób próbowałam się uleczyć co z jednego problemu stworzyło T R Z Y. (Do tego jeszcze predyspozycje genetyczne, Ojciec w końcu wyprowadził się z domu czemu? Przez alkohol. Ale to już na marginesie bo nie można zwalać na geny).
Puenta?
Owszem, jest.
N i e p o l e c a m.
Zazdroszczę ino tym, na których alkohol źle działa, szkoda, że na mnie działał dobrze od początku.
I tym, którzy mają fobię społeczną i chcą się leczyć alkoholem mówię od razu: proszę, dajcie spokój.
Mi nikt tego nie mówił, może nadal jeszcze tu jestem także i po to, żeby chociaż jedna osoba została uratowana przed bagnem.