16 Sty 2016, Sob 18:27, PID: 507444
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 16 Sty 2016, Sob 18:36 przez zombiefied.)
Dziękuję za odpowiedź.
Bajek nie piszę, i wierzę w to. Opis mój, czy "spowiedź", no cóż jestem też ciekaw opinii ludzi "z problemami", bo te zwyczajne znam w całej rozciągłości...niestety. Jak dla mnie Twój głos i ton nie jest wcale moralizatorski. To są oczywiste oczywistości, znam tą wersję i jestem zdania że ona jest najwłaściwsza. I jednocześnie najtrudniejsza do realizacji. I nie chcę też żeby ktoś się nade mną litował. Mam bardzo duże opory w przyjmowaniu jakiejkolwiek pomocy, źle się czuję w roli biorcy. Renta: po 3 latach leczenia lekarz mnie na nią wygonił, stawiałem bardzo duży opór. Uznano że jest to konieczne w moim przypadku, bo przebieg mojej kariery edukacyjno-zawodowej niczego dobrego nie wróżył. Owszem, dorabiam sobie w dozwolonych granicach, z resztą i tak nie jestem w stanie ich przkroczyć. Bywa źle, czasem lepiej...ale wychodzę coś robić ( działam też w domu ). Jest więc coś co można nazwać pracą, renta jest w tle, stanowi ostateczne zabezpieczenie.
Może po prostu złapałem Pana Boga za nogi i panicznie boję się to stracić, choć zachowuję się w sposób jakby zaprzeczający temu.To jest mój Pierwszy Raz, choć chyba nikt by w to nie uwierzył...(nawet Ona jest przeświadczona że musiały być jakieś "inne" w przeszłości, sama ma "przeszłość" i doświadczenie, naiwną małolatą nie jest). Wszystko co się działo było takie jakieś nowe.Wcześniej takie rzeczy uważałem za totalny obciach i wiochę.
Ilekroć działam w kierunku całkowitej szczerości, kiedy zbliża się moment gdy mógłbym przejść do sedna, Ona to jakby bagatelizuje, ot stwierdza że zaczynam przesadzać, jestem leniuszkiem, za bardzo analizuję, za bardzo się przejmuję tym czy owym...nie mam siły wtedy pchać się z tym dalej. Jak jej powiedziałem że mam zaburzoną osobowość, to stwierdziła że przesadzam, co najwyżej jestem oryginałem, albo sobie jaja robię (to nie było złośliwe, normalna reakcja). Poza tym przecież gadam składnie i do rzeczy, w ogóle ( na poziomie werbalnym) bystrzak ze mnie... I takie sytuacje odwlekają coming-out, a ja wiem niestety że z biegiem czasu będzie o to coraz trudniej. Moja psycholożka stwierdziła że to ( i to jak ja to opisuję i postrzegam) jest bardzo "trudne i głębokie", wcale nie sugerowała radykalnego ujawnienia, choć odnoszę wrażenie, że taki przypadek ją przerasta...Z resztą oni nie są przecież od dawania rad, tylko od pomocy interpretacyjnej i pokazywania możliwych rozwiązań a "wybór należy do ciebie" . A ja te wszystkie warianty i kombinacje znam, ale jak zwykle nie potrafię wybrać. Wiem, że tzw. Właściwy i Przyzwoity Wybór nie zawsze bywa przyjemny, a ja mam skłonności do uciekania w doraźność (choć na szczęście nie uciekam w chemiczne uzależnienia, bo się ich boję).
Pewnie na samym początku trzeba było się przedstawić: "Cześć, mam na imię X, mam schizoidalne zaburzenie osobowości, kocham Cię"...i nie było by problemu, bo nie było by ciągu dalszego....[/b]
Bajek nie piszę, i wierzę w to. Opis mój, czy "spowiedź", no cóż jestem też ciekaw opinii ludzi "z problemami", bo te zwyczajne znam w całej rozciągłości...niestety. Jak dla mnie Twój głos i ton nie jest wcale moralizatorski. To są oczywiste oczywistości, znam tą wersję i jestem zdania że ona jest najwłaściwsza. I jednocześnie najtrudniejsza do realizacji. I nie chcę też żeby ktoś się nade mną litował. Mam bardzo duże opory w przyjmowaniu jakiejkolwiek pomocy, źle się czuję w roli biorcy. Renta: po 3 latach leczenia lekarz mnie na nią wygonił, stawiałem bardzo duży opór. Uznano że jest to konieczne w moim przypadku, bo przebieg mojej kariery edukacyjno-zawodowej niczego dobrego nie wróżył. Owszem, dorabiam sobie w dozwolonych granicach, z resztą i tak nie jestem w stanie ich przkroczyć. Bywa źle, czasem lepiej...ale wychodzę coś robić ( działam też w domu ). Jest więc coś co można nazwać pracą, renta jest w tle, stanowi ostateczne zabezpieczenie.
Może po prostu złapałem Pana Boga za nogi i panicznie boję się to stracić, choć zachowuję się w sposób jakby zaprzeczający temu.To jest mój Pierwszy Raz, choć chyba nikt by w to nie uwierzył...(nawet Ona jest przeświadczona że musiały być jakieś "inne" w przeszłości, sama ma "przeszłość" i doświadczenie, naiwną małolatą nie jest). Wszystko co się działo było takie jakieś nowe.Wcześniej takie rzeczy uważałem za totalny obciach i wiochę.
Ilekroć działam w kierunku całkowitej szczerości, kiedy zbliża się moment gdy mógłbym przejść do sedna, Ona to jakby bagatelizuje, ot stwierdza że zaczynam przesadzać, jestem leniuszkiem, za bardzo analizuję, za bardzo się przejmuję tym czy owym...nie mam siły wtedy pchać się z tym dalej. Jak jej powiedziałem że mam zaburzoną osobowość, to stwierdziła że przesadzam, co najwyżej jestem oryginałem, albo sobie jaja robię (to nie było złośliwe, normalna reakcja). Poza tym przecież gadam składnie i do rzeczy, w ogóle ( na poziomie werbalnym) bystrzak ze mnie... I takie sytuacje odwlekają coming-out, a ja wiem niestety że z biegiem czasu będzie o to coraz trudniej. Moja psycholożka stwierdziła że to ( i to jak ja to opisuję i postrzegam) jest bardzo "trudne i głębokie", wcale nie sugerowała radykalnego ujawnienia, choć odnoszę wrażenie, że taki przypadek ją przerasta...Z resztą oni nie są przecież od dawania rad, tylko od pomocy interpretacyjnej i pokazywania możliwych rozwiązań a "wybór należy do ciebie" . A ja te wszystkie warianty i kombinacje znam, ale jak zwykle nie potrafię wybrać. Wiem, że tzw. Właściwy i Przyzwoity Wybór nie zawsze bywa przyjemny, a ja mam skłonności do uciekania w doraźność (choć na szczęście nie uciekam w chemiczne uzależnienia, bo się ich boję).
Pewnie na samym początku trzeba było się przedstawić: "Cześć, mam na imię X, mam schizoidalne zaburzenie osobowości, kocham Cię"...i nie było by problemu, bo nie było by ciągu dalszego....[/b]