14 Sty 2016, Czw 19:00, PID: 506810
Ha, poczytałem, teraz parę słów dlaczego i do czego ja się nie nadaję (tak mi się wydaje ):
Pół roku temu poznałem bliżej kobietę ( ona l. 37, ja 44).
Energiczna kinestetyczka, w sprawach codziennych mocno stąpająca po ziemi. Wykształcenie wyższe, humanistyczne. "Zwierzę społeczne". Bardzo uczciwa, uczuciowa, wrażliwa, empatyczna i bezpruderyjna w "tych" sprawach. Ogólnie zadowolona z życia. Cały czas działa. Ja jestem jej przeciwieństwem (patrz moje powitanie). Nie wiem co się jej we mnie spodobało, wątpię jednak aby miała potrzebę opiekowania się kimś . Twierdzi, że to raczej ja ją " wyrwałem". Moim zdaniem to ja po prostu się jej dałem wyciągnąć. Fakt faktem, pierwszy miesiąc-dwa byłem na jakimś lekkim haju, co nigdy dotąd mi się nie zdarzyło. W zasadzie nigdy nie czułem jakiejś potrzeby bycia razem z kimś, tym bardziej nigdy tego nie planowałem. Dziwne, chyba złapałem się "tego", bo niewiele wcześniej (jakieś pół roku przed bliższym poznaniem, a chwilę wcześniej raczej przypadkowo się widywaliśmy i specjalnie mnie Ona nie interesowała, ba nawet przerażała mnie lekko Jej energia i fascynacja światem) straciłem resztki zainteresowana swoimi i tak szczątkowymi pasyjkami. O ile wcześniej byłem jakoś samowystarczalny jako "osobny byt", tj. potrafiłem się bez reszty oddać jakiemuś ( choćby zwykle mało sensownemu) zajęciu, to teraz odczuwam spory niepokój gdy się nie widzimy dłużej. Generalnie ta nowa sytuacja uświadomiła z cała mocą moją zależność od innych...i pogłębiła ją. Są okresy ciszy (zwykle parę dni). Przyczyna : moje nagłe spadki aktywności (intelektualnej, bo emocje mam płytsze niż kałuża, fizycznie to się czuje zmęczony permanentnie, ale na te 3-4 godziny dziennie dość często potrafię się nieźle nakręcić- bez chemii- choć potem zjazd bywa mocny), takie jakby znużenie i poczucie wyczerpania plus jej hormony, jak to się nałoży (czasem, choć jestem b. ostrożny!) chlapnę coś co ja ubodzie to jest lekki dramacik... Ja się tym martwię, ale raczej nie sobą, tylko tym czy aby Ona jakichś ciężkich "Norwidów" nie przeżywa?
Przez te pół roku nie bardzo dało się poważnie porozmawiać o moich
psycho-problemach: trochę, bo bałem się (jednak!) odrzucenia, trochę: bo znam jej ogólną wrażliwość a też dlatego, że znam tez Jej poglądy na temat zaburzeń psychicznych i osobowościowych, a ja przecież w tych przecież nie-całodobowych kontaktach starałem się pokazać jak nalepiej...To niby problem z gatunku "puszczania bąków" czy "brudnych skarpetek", tyle że o wiele głębszy i poważniejszy. Jasne, jakieś sugestie poważnie czy w żartach moich były, ale obserwując Jej reakcje, czy komentarze nie brnąłem dalej, bo by "nie było miło"... Ona mnie widzi jakoś bezwarunkowo i bezwzględnie. Kocha mocno, i to mnie czasem przeraża, że nie wyrobię...Nie kłócimy się (tj. ja nie bywam agresywny w żaden sposób), niczego od Niej nie żądam, ani o nic nie proszę, nie obrażam się, bo szanuję Jej odmienność charakteru. O ile mogę to zgadzam się na wszystko... co mogę. Nie czuję się zawłaszczony, nie czuje przed nią wstydu (fizycznie), Ona tez twierdzi, że jest 100% kobietą przy mnie, :-). Czuję się jednak skrępowany przyjmując jakieś prezenty (to są drobiazgi) bo sam nie mam fantazji żeby coś wymyślić dla Niej ( prócz książek i win : trafiam ponoć na 100%). Ona to po prostu lubi: dawać/ brać, ja do tego nie przywykłem. Dla Niej to ma wymiar emocjonalno-społeczny, dla mnie to jest po prostu czasem materialna konieczność. Wcześniej starałem się do niczego i nikogo nie przywiązywać. Nie potrafiłbym Jej "zdradzić" w żaden sposób. Raczej pozwoliłbym odejść. Nawet z innym, gdyby to miało Jej zrobić dobrze. Czuje się przy Niej w najgorszym razie przyjemnie wyłączony, nawet gdy zajęcie które proponuje nie jest specjalnie interesujące.
Ot, taka moja postawa.
Pół roku temu poznałem bliżej kobietę ( ona l. 37, ja 44).
Energiczna kinestetyczka, w sprawach codziennych mocno stąpająca po ziemi. Wykształcenie wyższe, humanistyczne. "Zwierzę społeczne". Bardzo uczciwa, uczuciowa, wrażliwa, empatyczna i bezpruderyjna w "tych" sprawach. Ogólnie zadowolona z życia. Cały czas działa. Ja jestem jej przeciwieństwem (patrz moje powitanie). Nie wiem co się jej we mnie spodobało, wątpię jednak aby miała potrzebę opiekowania się kimś . Twierdzi, że to raczej ja ją " wyrwałem". Moim zdaniem to ja po prostu się jej dałem wyciągnąć. Fakt faktem, pierwszy miesiąc-dwa byłem na jakimś lekkim haju, co nigdy dotąd mi się nie zdarzyło. W zasadzie nigdy nie czułem jakiejś potrzeby bycia razem z kimś, tym bardziej nigdy tego nie planowałem. Dziwne, chyba złapałem się "tego", bo niewiele wcześniej (jakieś pół roku przed bliższym poznaniem, a chwilę wcześniej raczej przypadkowo się widywaliśmy i specjalnie mnie Ona nie interesowała, ba nawet przerażała mnie lekko Jej energia i fascynacja światem) straciłem resztki zainteresowana swoimi i tak szczątkowymi pasyjkami. O ile wcześniej byłem jakoś samowystarczalny jako "osobny byt", tj. potrafiłem się bez reszty oddać jakiemuś ( choćby zwykle mało sensownemu) zajęciu, to teraz odczuwam spory niepokój gdy się nie widzimy dłużej. Generalnie ta nowa sytuacja uświadomiła z cała mocą moją zależność od innych...i pogłębiła ją. Są okresy ciszy (zwykle parę dni). Przyczyna : moje nagłe spadki aktywności (intelektualnej, bo emocje mam płytsze niż kałuża, fizycznie to się czuje zmęczony permanentnie, ale na te 3-4 godziny dziennie dość często potrafię się nieźle nakręcić- bez chemii- choć potem zjazd bywa mocny), takie jakby znużenie i poczucie wyczerpania plus jej hormony, jak to się nałoży (czasem, choć jestem b. ostrożny!) chlapnę coś co ja ubodzie to jest lekki dramacik... Ja się tym martwię, ale raczej nie sobą, tylko tym czy aby Ona jakichś ciężkich "Norwidów" nie przeżywa?
Przez te pół roku nie bardzo dało się poważnie porozmawiać o moich
psycho-problemach: trochę, bo bałem się (jednak!) odrzucenia, trochę: bo znam jej ogólną wrażliwość a też dlatego, że znam tez Jej poglądy na temat zaburzeń psychicznych i osobowościowych, a ja przecież w tych przecież nie-całodobowych kontaktach starałem się pokazać jak nalepiej...To niby problem z gatunku "puszczania bąków" czy "brudnych skarpetek", tyle że o wiele głębszy i poważniejszy. Jasne, jakieś sugestie poważnie czy w żartach moich były, ale obserwując Jej reakcje, czy komentarze nie brnąłem dalej, bo by "nie było miło"... Ona mnie widzi jakoś bezwarunkowo i bezwzględnie. Kocha mocno, i to mnie czasem przeraża, że nie wyrobię...Nie kłócimy się (tj. ja nie bywam agresywny w żaden sposób), niczego od Niej nie żądam, ani o nic nie proszę, nie obrażam się, bo szanuję Jej odmienność charakteru. O ile mogę to zgadzam się na wszystko... co mogę. Nie czuję się zawłaszczony, nie czuje przed nią wstydu (fizycznie), Ona tez twierdzi, że jest 100% kobietą przy mnie, :-). Czuję się jednak skrępowany przyjmując jakieś prezenty (to są drobiazgi) bo sam nie mam fantazji żeby coś wymyślić dla Niej ( prócz książek i win : trafiam ponoć na 100%). Ona to po prostu lubi: dawać/ brać, ja do tego nie przywykłem. Dla Niej to ma wymiar emocjonalno-społeczny, dla mnie to jest po prostu czasem materialna konieczność. Wcześniej starałem się do niczego i nikogo nie przywiązywać. Nie potrafiłbym Jej "zdradzić" w żaden sposób. Raczej pozwoliłbym odejść. Nawet z innym, gdyby to miało Jej zrobić dobrze. Czuje się przy Niej w najgorszym razie przyjemnie wyłączony, nawet gdy zajęcie które proponuje nie jest specjalnie interesujące.
Ot, taka moja postawa.