03 Sty 2010, Nie 2:08, PID: 191880
Witam serdecznie!
Do napisania tego posta zbierałem się 3 miesiące, odkąd zobaczyłem te forum. Wtedy też dowiedziałem się, że to nie tylko fobia szkolna, ale także i fobia społeczna. A zacznę od początku...
Mam za sobą dość udane dzieciństwo. Prawdziwy przyjaciel od serca, no i tyle przyjaciół. Rodzice, no i chyba nikt więcej. Całe dzieciństwo minęło mi w relacjach z tymi trzema osobami. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, o tragiczności narodzonej w tym czasie. Przyszedł czas na przedszkole, potem podstawówkę. W przedszkolu było znakomicie. Może przez to, że wtedy jeszcze nie myślałem? Odkąd pamiętam kochałem wywyższać się. W przedszkolu i szkole podstawowej mogłem to realizować. Zresztą nie było presji rodziców i otoczenia (możliwe dlatego, że chodziłem do szkoły, gdzie pracuje moja motka). Wtedy również nie zdawałem sobie sprawy, że oddalam się od społeczeństwa. Kolegów nie miałem, tylko co drugi weekend spotykałem się z moim przyjacielem od serca. Poza tym codziennie gadałem z nim na gg. Niestety, tylko z nim. W czwartej klasie nieświadomie rozpoczęła się manipulacja. Wtedy oczywiście tak tego bym nie nazwał. Kto ma zadanie domowe? Ja! Kto pomoże? Ja. Kto rozwiąże zadanie na tablicy? Ja! Kto to rozumie? Ja! Kto przyniesie ... ? Ja! Jednak już w piątej klasie pojawił się lęk przed szkołą. Niestety, zbagatelizowany. Płacz, lament, lęk przed sprawdzianami, lub gdy trzeba było napisać jakieś wypracowanie, pracę, referacik. Ale to przeszło. Leciały same piątki i szóstki. Wtedy uczyłem się dla siebie. Chyba tylko wtedy. Jednak już w szóstej klasie pojawiła się chora rywalizacja. Dziewczyna, w której się zakochałem i ja. Walka o piątki, o szóstki, kto lepiej coś zrobił: Ja czy Ona? Pomyśleć, że wtedy cieszyłem się z jej niepowodzeń. W średnich wygrała ona 5.4 do 5.3. Dlatego też ominęła mnie nagroda na koniec podstawówki i stypendium 100 zł (mimo drugiej średniej w szkole!), ponieważ tylko jedna osoba z klasy mogła być wyróżniona. To mnie zabolało. Postanowiłem jak najszybciej zapomnieć o tej szkole, o tych rówieśnikach, choć do niej nie miałem pretensji (moje uczucie nie osłabło). Złożyłem podania do trzech najlepszych gimnazjów w moim mieście. Z taką średnią wszędzie mnie przyjęli. Postanowiłem pójść do klasy z rozwiniętymi wszystkimi przedmiotami i ponadprogramowym nauczaniem angielskiego i niemieckiego. Poszedłem też tam dlatego, że mój przyjaciel od serca też się tam udał. Żałuję, że nie poszedłem z nim do tej samej podstawówki, teraz miało być lepiej. Ale Grześko zawalił. Poszedłem do najklasy, kolega wybrał zwykłą klasę. Pomyślałem no nic, będziemy się na przerwach widywać. W ciągu tych 6, no może 7 miesięcy chodzenia do szkoły, spotkaliśmy się w budynku może z 3-4 razy. On wolał swoich kumpli z klasy, co teraz rozumiem. Nasze relacje też się pogorszyły. Już tylko spotykaliśmy co 3-4 weekend z sobą. Dobra, ale poklei. Pierwszy dzień w szkole - zupełna pustka. Niby była znajoma z klatki (do dnia 1.09.2007 pory widziałem ją może z 2-3 razy). Już po akademii było widać zupełną nieporadność. Siadłem, gdzieś w kącie, nie wiedziałem co robić. Słuchałem rozkazów: wstać, spocznij, do klasy numer 13, iść! Wykonywałem je, bo cóż innego robić. Udałem się w kierunku sali, wszedłem, spojrzałem na ludzi i zająłem miejsce z Caro (to ta koleżanka z klatki) w ławce. Babka na rozpoczęciu spytała się nas, o nasze średnie. Okazało się, iż najniższa wyniosła zaledwie 4.4. Najwyższa 5.8. Już powoli miałem dosyć, ale z początku optymistycznie chodziłem do szkoły. Z początku były totalne luzy (wspólna gra w tibię z kolegą tym najlepszym, komputer, telewizor). Pierwsze uderzenie zimna - 19.10.2007r. - niezapowiedziana kartkówka z matematyki. Nic kompletnie nic. Zero umiejętności. Ledwo na 3 napisane. Moja pierwsza 3 w życiu. Co za uczucie! Płacz, lament, nie pójście następnego dnia do szkoły - to były efekty. To ukazało moją słabość. Ja? Z matmy 3? Jak to możliwe. Oczywiście przerwy u nas wyglądały, ach... aż się nie chce pisać. 31 kujonów, uczących się, czytających książki na jednym korytarzu. Pytanie kto do odpowiedzi? Las rąk w górze. Klasa - marzenie. Nie dla wszystkich. Z marszu posypały się 3 z biologii, chemii, matematyki, historii. Grześko tego nie zniósł. Wysiadał już w listopadzie, ale wszystko trzymał w sobie. Kolejny gorzki moment - 20.12.2007r. - zaliczanie matmy na 4. Wtedy ujawniła się moja fobia społeczna, że też kiedyś nie poszedłem z tym do psychologa. Ponad 200 osób na 500 osób w gimnazjum poprawiało oceny z matmy (straszna piła). Poszedłem do tablicy jako jedne z ostatnich o 17:23 (lekcje kończyły się o 14:25). Dała jeden przykład. Rozwiązuje, rozwiązuje, nagle stop! Kurde, co dalej? Nie wiem, o boże trója na koniec semestru! Rodzice mnie zbiją! To koniec! Tragedia! Aż tu nagle babka powiedziała, że nie muszę dalej pisać, bo wie, że umiem. Dała 4, a ja ruszyłem zadowolony do domu. Gdybym wtedy dostał te 3 to może by było inaczej, ale nie było. Tamte święta różniły się już trochę od poprzednich. Pojawiła się nerwowość? Oczywiście wtedy czułem tylko chwilowy dyskomfort, myślałem, że to dreszcze z zimna czy coś. Styczeń i luty ( do 25.02) to przystosowanie się zupełne.
6:30 - pobudka
7:00 - myję zęby.
7:10- jem płatki na sniadanie.
7:30 - wychodzę do szkoły.
7:30-7:50 - zawsze ta sama droga do szkoły.
8:00-14:25 - codziennie tyle samo lekcji.
14:30-14:55 - droga do domu, zawsze ta sama.
15:00 - obiad
15:15-17:00 - zadanie domowe.
17:00 - 20:00 nauka
20:00 - M jak Miłość.
21:20 - 22:00 nauka.
22:00 - padam z wycieńczenia idę spać. Ale jak jakiś prawdizna to:
22:00-0:00 nauka
I tak non stop. Od poniedziałku do piątku. W sobotę dzien komputer/telewizor/ czasami kumpel.
W niedzielę kosciół/kompuetr/tv/nauka (gdzies z 5-6 godzin)
Wysiadłem 25.02.07 - złapało mnie przeziębienie. Poczułem ulgę. Koniec szkoły. Zacząłem symulować. A potem... pod koniec marca... jadłem surowe ziemniaki, waliłem głową w mur, rzucałem się o ścianę, rzucałem sie ze schodów, wychodziłem na balkon z mokrą glową. Byle by tylko zachorować. Jednak na złość nie umiałem. Poszedłem do szkoły (właściwie rodzice mnie siłą zaprowadzili na początku kwietnia). Czym to sie skończyło? Zemdlałem. Obudziłem się u higienistki. Nade mną stał ojciec. Udałem się do domu. Pierwszy raz zobaczylem, ze mogę nie zdać. Choć, nie zależało mi na tym. Przestało mi sie chcieć żyć. Przeżyłem dwie próby samobójcze z żyletką i prochami. Ostatnim elementem układanki byli rodzice. To na nich mi zależało. I dlatego jeszcze sie męczę na tym świecie. Na którym nic mi nie pasuje i ja nie pasuje innym. A wracając... Kumpel był w tym czasie zajęty dziewczynami, i dowiedział sie o mojej chorobie, jak już w maju chodziłem regularnie do psychologa. Tak to mu nie hcciałem mówić, wogóle nikmu nie chciałem mówić, o tym, że boję się ocen, nauczycieli, szkoły. Wtedy wydawało mi sie, że tego sę boję. Jak się okazało później bałem się także rówieśników. Psycholog zachęcił mnie do zmiany szkoły. O moim wymarzonym nauczaniu indywidualnym nie było mowy. Więc zdecydowałem pójść do gimnazjum, gdzie szli wszyscy z mojej podstawówki. A co do szkoły, to zdałem. Nawet świadectwo z paskiem. Ponoć niezły rumor w niej zrobiłem, choć już wszyscy zapomnieli. Nawet na zakończenie roku nie poszedłem, bo się bałem. Czego? Szkoły? Nie! Ludzi! Że też tego wtedy nie wiedziałem. Objawiło mi się to na wyjeździe nad morze w te wakacje najgorszego mojego roku w życiu - 2008. Pojechałem na nie z tym przyjacielem od serca, jego parentsami i moimi. Było super, brak presji, brak wszystkiego. Całkiem obcy ludzie, normalni rówieśnicy ( było ich kilku). Jednak sen sie skończył. Poszedłem do szkoły. Znowu zagubiona istotka tym razem wśród znajomych. Była tam ona. Gdy ją zobaczyłem od razu dostałem motywacje do pracy. Róznica poziomów była ogromna, Jechałem znów na piątkach i szóstkach i czułem się tym dowartościowany. Ona dawała mi chęć do życia. Jednak wszystko co dobre musi się kiedyś kończyć. Po dwóch miesiącach ekscytacji moją osobą wróciły dawne czasy. Odpisać zadanie - ja, kto coś rozumie - ja. Tylko, że tym razem wrobiłem isę w niezłe . Z którego nie umiem sie jeszcze uwolnić. Muszę dawać ściągać, bo jak nie to jestem złym kolegą. Jak nie pożyczę zesyztów to jestem złym kolegą. To ciągnie sie od zeszłego roku. Po wakacjach tego roku wiem, że to nie była fobia szkolna w 100%. Przekonałem się o tym na rekolekcjach ewangelizacyjnych na Górze Św.Anny w grudniu tego roku. Przyjechaliśmy w piatek wieczorem. I co? I co? Zostałem sam jak palec. Poszedłem w jak najdalszą piwnicę domu pielgrzyma i było mi tam wpsaniale. Nie uczestniczyłem w żadnym punkcie programu. Zadzwoniłem do mamy (przed znalezieniem tego kata do mamy, że chcę do domu!). Obiecała mi, że tata przyjedzie, tylko, że chce skontaktować się z naszym tam opiekunem - księdzem. Po 30 minutach błędnego (specjalnie by nie znaleźć) szukania udałem sie do mojego kąta. Siedziałem tam chyba 3 godziny, po czym poszedłem na modlitwę wieczorną do kościoła (tam gdize wszyscy poszli). I o dziwo! Nikt nie zauważył mojej nieobecnosci. Wiejskość stała od kościołem, paliła fajki, piła wódkę. Pobiegłem z powrotem do mojego kąta. Nikt sie nie przejał moim zniknięciem. Postanowiłem, że muszę się przełamać. Poszedłem na ostatni punkt programu o 23:00 taka bajka na dobranoc z moralnym pouczeniem. Podszedł do mnie zaprzyjaźniony ksiądz i powiedział mi, że mama dzwoniła, żeby ze mną porozmawiał. A ten ksiądz - opiekun - nic. Po co mi rozmowa? Stwierdziłem, Jest mi dobrze w zacisznym kącie i koniec. Gdy wychodziłem wtopiłem się w tłum (o boże, jakie to straszne było) i przemknęłem się do kąta mojego. Nikt tam nie chodził. Oczywiście, że isę nie myłem, bo według rówieśników tam w pokoju (21 chłopaków, najlepszy z zachowaniem poprawnym) było obciachowe chodzenie w piżamie. Nagiego torsu też pokazać nie mogłem - wszyscy sie śmiali z mojej otyłości - w wieku 15 lat 97 kg. W nocy nasmarowali mi ucho pastą. Ja, z moja koordynacją ruchową, wepchnęłam se pastę głęboko do ucha. I poszedłem spać. Rano obudziłem sie z gorączką, kaszlem, katarem i zapaleniem ucha. Mój tatko musiał po mnie przyjechać. Oż w mordę! Nawet tu kłamię! Sorry! Nie miałem zadnej gorączki, ucho mi przeczyścili ale to była jedyna okazja do pretekstu wyrwania się z tego społeczeństwa. Ucieczka. Przegrana z samym z sobą. Na spotkaniu przygotowujących sie do bierzmowania już sie od tej pory nie zjawiłem. Boję się reakcji tego ojca opiekuna, tych co tam byli. Mam też od lipca lęk przed kościołem - teraz wiem, że to lęk przed ludźmi. Duszę się, ręcę mi sie strasznie pocą, nie mogę się na nogach utrzymać, nogi mi falują, ręce też. Rodzice myślą, że jest ze mną już wszystko wporządu. To jest najgorsze! Bo ze mną nic nie jest w porządu. Nawet sam chcę iść do psychologa, ale rodzice mówią po co? po zmianie szkoły w tamtym roku, który nie był zły w ich oczach, bo w moich, nieprzespane noce, płacz, to tak nie mija z roku na rok. Teraz kumpel znalazł prawdziwą miłość, a ja zostałem sam jak palec. I taki obraze jak z tej chwili - siedzenie przy kompie ( 1h pisania posta ) zdarza się codziennie. Celów nie mam. Miałem - szczyt kaiery biznesmena, full kasy. A teraz? Chciałbym skończyć tą męczarnię na tym durnym świecie choćby od zaraz. Ale tego nie zrobię. Nie chcę ranić rodziców. Jedynych osób, którzy rozpaczali by, po moim pogrzebie. Innych wogóle nie obchodzę - ale no kurde dobrze mi z tym. Dobrze mi, że nie mam kolegów. Dobrze mi, że siedzę se o 1:00 sam w pokoju. Cieszę się, że Mateusz ma dziewczynę, jakoś przestało mi się chcieć z nim gadać.
Jednak nie nawidzę miejsc, gdzie jest dużo ludzi. Mam taie dodatkowe lekcje z babką z anglika w pustej bibliotece szkolnej. Cud, miód! Trudno w to uwierzyć, ale kurde wszystkie czasy złapałem zaledwie w 1 godzinę, podczas gdy na lekcjach opanowanie jednego czasu zajmuje mi 5-6 lekcji. Tak czytam te wasze posty, i rzeczywiście chciałbym odizolować sie od świata, właściwie ja już tak robię. Ciagle szkoła, dom, szkoła dom. Zero ludzi i kocham to. Z rodzicami też rzadko rozmawiam i dobrze mi z tym! Tylko dla nich się uczę. Bo jakby to odemnie zależało to już bym skończył edukację. I tak do dziewczyny ust nie otworzę ( z moją muzą, czy nie wiem jak to inaczej nazwać, z wymarzoną dziewczyną) w ciągu 7 lat zamieniłem gdzieś z 10 słów. A ja bym dał dziewcyznie wszystko. Pomoc, miłość, zrozumienie, oparcie, wsparcie. Tylko ona mogaby mnie wyciągnąć z tego bagna. Ale boję sie ludzi, więc boję się do nej zagadać. Nie dość, że mądra, utalentowana, miła, ładna, uprzejma, nie taka, że chłopacy się nią interesują (kujonka), ale no cóż boję sie zagadać. Co byście mi mogli doradzić? Wiem, że muszę iść do psychologa, ale jak? Rodzice myślą, że jest wporządku to niech tak będzie. Nie chcę ich znowu wciągać, ale chyba bedę musiał, bo se nie radzę w życiu. Ostanio już tracę kontrolę w szkole ( dotąd był to mój najmocnijeszy punkt). To tyle, ale sie rozpisałem.
PS: Sorry za literówki, ale tekst napisany szybko, w napływie emocji i uczuć.
Do napisania tego posta zbierałem się 3 miesiące, odkąd zobaczyłem te forum. Wtedy też dowiedziałem się, że to nie tylko fobia szkolna, ale także i fobia społeczna. A zacznę od początku...
Mam za sobą dość udane dzieciństwo. Prawdziwy przyjaciel od serca, no i tyle przyjaciół. Rodzice, no i chyba nikt więcej. Całe dzieciństwo minęło mi w relacjach z tymi trzema osobami. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, o tragiczności narodzonej w tym czasie. Przyszedł czas na przedszkole, potem podstawówkę. W przedszkolu było znakomicie. Może przez to, że wtedy jeszcze nie myślałem? Odkąd pamiętam kochałem wywyższać się. W przedszkolu i szkole podstawowej mogłem to realizować. Zresztą nie było presji rodziców i otoczenia (możliwe dlatego, że chodziłem do szkoły, gdzie pracuje moja motka). Wtedy również nie zdawałem sobie sprawy, że oddalam się od społeczeństwa. Kolegów nie miałem, tylko co drugi weekend spotykałem się z moim przyjacielem od serca. Poza tym codziennie gadałem z nim na gg. Niestety, tylko z nim. W czwartej klasie nieświadomie rozpoczęła się manipulacja. Wtedy oczywiście tak tego bym nie nazwał. Kto ma zadanie domowe? Ja! Kto pomoże? Ja. Kto rozwiąże zadanie na tablicy? Ja! Kto to rozumie? Ja! Kto przyniesie ... ? Ja! Jednak już w piątej klasie pojawił się lęk przed szkołą. Niestety, zbagatelizowany. Płacz, lament, lęk przed sprawdzianami, lub gdy trzeba było napisać jakieś wypracowanie, pracę, referacik. Ale to przeszło. Leciały same piątki i szóstki. Wtedy uczyłem się dla siebie. Chyba tylko wtedy. Jednak już w szóstej klasie pojawiła się chora rywalizacja. Dziewczyna, w której się zakochałem i ja. Walka o piątki, o szóstki, kto lepiej coś zrobił: Ja czy Ona? Pomyśleć, że wtedy cieszyłem się z jej niepowodzeń. W średnich wygrała ona 5.4 do 5.3. Dlatego też ominęła mnie nagroda na koniec podstawówki i stypendium 100 zł (mimo drugiej średniej w szkole!), ponieważ tylko jedna osoba z klasy mogła być wyróżniona. To mnie zabolało. Postanowiłem jak najszybciej zapomnieć o tej szkole, o tych rówieśnikach, choć do niej nie miałem pretensji (moje uczucie nie osłabło). Złożyłem podania do trzech najlepszych gimnazjów w moim mieście. Z taką średnią wszędzie mnie przyjęli. Postanowiłem pójść do klasy z rozwiniętymi wszystkimi przedmiotami i ponadprogramowym nauczaniem angielskiego i niemieckiego. Poszedłem też tam dlatego, że mój przyjaciel od serca też się tam udał. Żałuję, że nie poszedłem z nim do tej samej podstawówki, teraz miało być lepiej. Ale Grześko zawalił. Poszedłem do najklasy, kolega wybrał zwykłą klasę. Pomyślałem no nic, będziemy się na przerwach widywać. W ciągu tych 6, no może 7 miesięcy chodzenia do szkoły, spotkaliśmy się w budynku może z 3-4 razy. On wolał swoich kumpli z klasy, co teraz rozumiem. Nasze relacje też się pogorszyły. Już tylko spotykaliśmy co 3-4 weekend z sobą. Dobra, ale poklei. Pierwszy dzień w szkole - zupełna pustka. Niby była znajoma z klatki (do dnia 1.09.2007 pory widziałem ją może z 2-3 razy). Już po akademii było widać zupełną nieporadność. Siadłem, gdzieś w kącie, nie wiedziałem co robić. Słuchałem rozkazów: wstać, spocznij, do klasy numer 13, iść! Wykonywałem je, bo cóż innego robić. Udałem się w kierunku sali, wszedłem, spojrzałem na ludzi i zająłem miejsce z Caro (to ta koleżanka z klatki) w ławce. Babka na rozpoczęciu spytała się nas, o nasze średnie. Okazało się, iż najniższa wyniosła zaledwie 4.4. Najwyższa 5.8. Już powoli miałem dosyć, ale z początku optymistycznie chodziłem do szkoły. Z początku były totalne luzy (wspólna gra w tibię z kolegą tym najlepszym, komputer, telewizor). Pierwsze uderzenie zimna - 19.10.2007r. - niezapowiedziana kartkówka z matematyki. Nic kompletnie nic. Zero umiejętności. Ledwo na 3 napisane. Moja pierwsza 3 w życiu. Co za uczucie! Płacz, lament, nie pójście następnego dnia do szkoły - to były efekty. To ukazało moją słabość. Ja? Z matmy 3? Jak to możliwe. Oczywiście przerwy u nas wyglądały, ach... aż się nie chce pisać. 31 kujonów, uczących się, czytających książki na jednym korytarzu. Pytanie kto do odpowiedzi? Las rąk w górze. Klasa - marzenie. Nie dla wszystkich. Z marszu posypały się 3 z biologii, chemii, matematyki, historii. Grześko tego nie zniósł. Wysiadał już w listopadzie, ale wszystko trzymał w sobie. Kolejny gorzki moment - 20.12.2007r. - zaliczanie matmy na 4. Wtedy ujawniła się moja fobia społeczna, że też kiedyś nie poszedłem z tym do psychologa. Ponad 200 osób na 500 osób w gimnazjum poprawiało oceny z matmy (straszna piła). Poszedłem do tablicy jako jedne z ostatnich o 17:23 (lekcje kończyły się o 14:25). Dała jeden przykład. Rozwiązuje, rozwiązuje, nagle stop! Kurde, co dalej? Nie wiem, o boże trója na koniec semestru! Rodzice mnie zbiją! To koniec! Tragedia! Aż tu nagle babka powiedziała, że nie muszę dalej pisać, bo wie, że umiem. Dała 4, a ja ruszyłem zadowolony do domu. Gdybym wtedy dostał te 3 to może by było inaczej, ale nie było. Tamte święta różniły się już trochę od poprzednich. Pojawiła się nerwowość? Oczywiście wtedy czułem tylko chwilowy dyskomfort, myślałem, że to dreszcze z zimna czy coś. Styczeń i luty ( do 25.02) to przystosowanie się zupełne.
6:30 - pobudka
7:00 - myję zęby.
7:10- jem płatki na sniadanie.
7:30 - wychodzę do szkoły.
7:30-7:50 - zawsze ta sama droga do szkoły.
8:00-14:25 - codziennie tyle samo lekcji.
14:30-14:55 - droga do domu, zawsze ta sama.
15:00 - obiad
15:15-17:00 - zadanie domowe.
17:00 - 20:00 nauka
20:00 - M jak Miłość.
21:20 - 22:00 nauka.
22:00 - padam z wycieńczenia idę spać. Ale jak jakiś prawdizna to:
22:00-0:00 nauka
I tak non stop. Od poniedziałku do piątku. W sobotę dzien komputer/telewizor/ czasami kumpel.
W niedzielę kosciół/kompuetr/tv/nauka (gdzies z 5-6 godzin)
Wysiadłem 25.02.07 - złapało mnie przeziębienie. Poczułem ulgę. Koniec szkoły. Zacząłem symulować. A potem... pod koniec marca... jadłem surowe ziemniaki, waliłem głową w mur, rzucałem się o ścianę, rzucałem sie ze schodów, wychodziłem na balkon z mokrą glową. Byle by tylko zachorować. Jednak na złość nie umiałem. Poszedłem do szkoły (właściwie rodzice mnie siłą zaprowadzili na początku kwietnia). Czym to sie skończyło? Zemdlałem. Obudziłem się u higienistki. Nade mną stał ojciec. Udałem się do domu. Pierwszy raz zobaczylem, ze mogę nie zdać. Choć, nie zależało mi na tym. Przestało mi sie chcieć żyć. Przeżyłem dwie próby samobójcze z żyletką i prochami. Ostatnim elementem układanki byli rodzice. To na nich mi zależało. I dlatego jeszcze sie męczę na tym świecie. Na którym nic mi nie pasuje i ja nie pasuje innym. A wracając... Kumpel był w tym czasie zajęty dziewczynami, i dowiedział sie o mojej chorobie, jak już w maju chodziłem regularnie do psychologa. Tak to mu nie hcciałem mówić, wogóle nikmu nie chciałem mówić, o tym, że boję się ocen, nauczycieli, szkoły. Wtedy wydawało mi sie, że tego sę boję. Jak się okazało później bałem się także rówieśników. Psycholog zachęcił mnie do zmiany szkoły. O moim wymarzonym nauczaniu indywidualnym nie było mowy. Więc zdecydowałem pójść do gimnazjum, gdzie szli wszyscy z mojej podstawówki. A co do szkoły, to zdałem. Nawet świadectwo z paskiem. Ponoć niezły rumor w niej zrobiłem, choć już wszyscy zapomnieli. Nawet na zakończenie roku nie poszedłem, bo się bałem. Czego? Szkoły? Nie! Ludzi! Że też tego wtedy nie wiedziałem. Objawiło mi się to na wyjeździe nad morze w te wakacje najgorszego mojego roku w życiu - 2008. Pojechałem na nie z tym przyjacielem od serca, jego parentsami i moimi. Było super, brak presji, brak wszystkiego. Całkiem obcy ludzie, normalni rówieśnicy ( było ich kilku). Jednak sen sie skończył. Poszedłem do szkoły. Znowu zagubiona istotka tym razem wśród znajomych. Była tam ona. Gdy ją zobaczyłem od razu dostałem motywacje do pracy. Róznica poziomów była ogromna, Jechałem znów na piątkach i szóstkach i czułem się tym dowartościowany. Ona dawała mi chęć do życia. Jednak wszystko co dobre musi się kiedyś kończyć. Po dwóch miesiącach ekscytacji moją osobą wróciły dawne czasy. Odpisać zadanie - ja, kto coś rozumie - ja. Tylko, że tym razem wrobiłem isę w niezłe . Z którego nie umiem sie jeszcze uwolnić. Muszę dawać ściągać, bo jak nie to jestem złym kolegą. Jak nie pożyczę zesyztów to jestem złym kolegą. To ciągnie sie od zeszłego roku. Po wakacjach tego roku wiem, że to nie była fobia szkolna w 100%. Przekonałem się o tym na rekolekcjach ewangelizacyjnych na Górze Św.Anny w grudniu tego roku. Przyjechaliśmy w piatek wieczorem. I co? I co? Zostałem sam jak palec. Poszedłem w jak najdalszą piwnicę domu pielgrzyma i było mi tam wpsaniale. Nie uczestniczyłem w żadnym punkcie programu. Zadzwoniłem do mamy (przed znalezieniem tego kata do mamy, że chcę do domu!). Obiecała mi, że tata przyjedzie, tylko, że chce skontaktować się z naszym tam opiekunem - księdzem. Po 30 minutach błędnego (specjalnie by nie znaleźć) szukania udałem sie do mojego kąta. Siedziałem tam chyba 3 godziny, po czym poszedłem na modlitwę wieczorną do kościoła (tam gdize wszyscy poszli). I o dziwo! Nikt nie zauważył mojej nieobecnosci. Wiejskość stała od kościołem, paliła fajki, piła wódkę. Pobiegłem z powrotem do mojego kąta. Nikt sie nie przejał moim zniknięciem. Postanowiłem, że muszę się przełamać. Poszedłem na ostatni punkt programu o 23:00 taka bajka na dobranoc z moralnym pouczeniem. Podszedł do mnie zaprzyjaźniony ksiądz i powiedział mi, że mama dzwoniła, żeby ze mną porozmawiał. A ten ksiądz - opiekun - nic. Po co mi rozmowa? Stwierdziłem, Jest mi dobrze w zacisznym kącie i koniec. Gdy wychodziłem wtopiłem się w tłum (o boże, jakie to straszne było) i przemknęłem się do kąta mojego. Nikt tam nie chodził. Oczywiście, że isę nie myłem, bo według rówieśników tam w pokoju (21 chłopaków, najlepszy z zachowaniem poprawnym) było obciachowe chodzenie w piżamie. Nagiego torsu też pokazać nie mogłem - wszyscy sie śmiali z mojej otyłości - w wieku 15 lat 97 kg. W nocy nasmarowali mi ucho pastą. Ja, z moja koordynacją ruchową, wepchnęłam se pastę głęboko do ucha. I poszedłem spać. Rano obudziłem sie z gorączką, kaszlem, katarem i zapaleniem ucha. Mój tatko musiał po mnie przyjechać. Oż w mordę! Nawet tu kłamię! Sorry! Nie miałem zadnej gorączki, ucho mi przeczyścili ale to była jedyna okazja do pretekstu wyrwania się z tego społeczeństwa. Ucieczka. Przegrana z samym z sobą. Na spotkaniu przygotowujących sie do bierzmowania już sie od tej pory nie zjawiłem. Boję się reakcji tego ojca opiekuna, tych co tam byli. Mam też od lipca lęk przed kościołem - teraz wiem, że to lęk przed ludźmi. Duszę się, ręcę mi sie strasznie pocą, nie mogę się na nogach utrzymać, nogi mi falują, ręce też. Rodzice myślą, że jest ze mną już wszystko wporządu. To jest najgorsze! Bo ze mną nic nie jest w porządu. Nawet sam chcę iść do psychologa, ale rodzice mówią po co? po zmianie szkoły w tamtym roku, który nie był zły w ich oczach, bo w moich, nieprzespane noce, płacz, to tak nie mija z roku na rok. Teraz kumpel znalazł prawdziwą miłość, a ja zostałem sam jak palec. I taki obraze jak z tej chwili - siedzenie przy kompie ( 1h pisania posta ) zdarza się codziennie. Celów nie mam. Miałem - szczyt kaiery biznesmena, full kasy. A teraz? Chciałbym skończyć tą męczarnię na tym durnym świecie choćby od zaraz. Ale tego nie zrobię. Nie chcę ranić rodziców. Jedynych osób, którzy rozpaczali by, po moim pogrzebie. Innych wogóle nie obchodzę - ale no kurde dobrze mi z tym. Dobrze mi, że nie mam kolegów. Dobrze mi, że siedzę se o 1:00 sam w pokoju. Cieszę się, że Mateusz ma dziewczynę, jakoś przestało mi się chcieć z nim gadać.
Jednak nie nawidzę miejsc, gdzie jest dużo ludzi. Mam taie dodatkowe lekcje z babką z anglika w pustej bibliotece szkolnej. Cud, miód! Trudno w to uwierzyć, ale kurde wszystkie czasy złapałem zaledwie w 1 godzinę, podczas gdy na lekcjach opanowanie jednego czasu zajmuje mi 5-6 lekcji. Tak czytam te wasze posty, i rzeczywiście chciałbym odizolować sie od świata, właściwie ja już tak robię. Ciagle szkoła, dom, szkoła dom. Zero ludzi i kocham to. Z rodzicami też rzadko rozmawiam i dobrze mi z tym! Tylko dla nich się uczę. Bo jakby to odemnie zależało to już bym skończył edukację. I tak do dziewczyny ust nie otworzę ( z moją muzą, czy nie wiem jak to inaczej nazwać, z wymarzoną dziewczyną) w ciągu 7 lat zamieniłem gdzieś z 10 słów. A ja bym dał dziewcyznie wszystko. Pomoc, miłość, zrozumienie, oparcie, wsparcie. Tylko ona mogaby mnie wyciągnąć z tego bagna. Ale boję sie ludzi, więc boję się do nej zagadać. Nie dość, że mądra, utalentowana, miła, ładna, uprzejma, nie taka, że chłopacy się nią interesują (kujonka), ale no cóż boję sie zagadać. Co byście mi mogli doradzić? Wiem, że muszę iść do psychologa, ale jak? Rodzice myślą, że jest wporządku to niech tak będzie. Nie chcę ich znowu wciągać, ale chyba bedę musiał, bo se nie radzę w życiu. Ostanio już tracę kontrolę w szkole ( dotąd był to mój najmocnijeszy punkt). To tyle, ale sie rozpisałem.
PS: Sorry za literówki, ale tekst napisany szybko, w napływie emocji i uczuć.