28 Paź 2009, Śro 16:24, PID: 183333
Witam wszystkich,
nie wiem od czego zacząć. Pewnie Was to ubawi. Moja historia jest bardzo kolorowa.
Może zaczne od tego że mam treme i nie lubie się dzielić z obcymi moim życiem, moimi historiami. Żeby sobie na to zasłużyć trzeba mnie naprawde długo znać, najlepiej od lat szkolnych Przyznam że nie czuję sie komfortowo teraz, ale cóż chce spróbować poddać sie ocenie zupełnie obcych dla mnie ludzi.
Jestem typem samotnika. Nigdy nie przepadałam za ludzmi. Nie czułam się w pełni sobą w ich towarzystwie. Czułam że to nie ja, że musze udawać. W zawężającym się kontakcie, zaczynam sie dusić, ja potrzebuje przestrzeni, wolności... a obcy ludzie mi ją zabierają. Teraz zaczęłam studia, teraz właściwie już nikt obcy nie ma szans. Za dużo niewspólnych wspomnień już nas dzieli. To ja.
A teraz moja fobia. Każde przymusowe wyjście z domu wiąże sie z ogromnym stresem. Nieprzymusowe też się wiaże ale z lekkim. Zakupy to dla mnie horror. Mówienie komuś cześć też - więc unikam tego jak moge. W szkole nie jestem w stanie wysiedzieć pełnego dnia. Zawsze s+ z jakichs zajeć, chyba nie byłam jeszcze ani jednego pełnego dnia. Jak tylko mogę rezygnuję. Przeraża mnie czekanie na zajęcia, pod salą, gdy wiekszość sobie gada wyluzowana a ja nie dość że jestem cholernie spięta (fobia) to jeszcze nie mam ochoty im robić nadziei na jakąś znajomość (ja). Nie mam o czym z nimi gadać. A na siłę jaki sens? Tylko tak dla pozorów? Potwornie mnie to stresuje, to ubocze, to skupianie na sobie spojrzeń innych. Ludzi są dziwni. Taka szara masa. Każdy taki sam. Nikt nie machnie na Ciebie reką, a niech se stoi sam jak lubi, tylko będa chichotać, gapić sie i dziwić... kurde nosz.
Poprzednie lata szkoły jakoś przetrwałam. Choc łatwo nie było. Zaczęło się jeszcze w podstawówce, pod koniec. Przetrwałam już różne akcje. W gim na niemieckim każdy miał na środku opowiedzieć o swojej rodzinie. Mimo że w klasie był harmider i nikt nie słuchał tego co kolejna osoba klepała to ja omal nie zeszłam. Po kilku sekundach od wyjścia na środek, miałam okazje poczuć jak siadają mi wszystkie podzespoły: najpierw było mi słabo, ale kontynuowałam prezentacje> potem zimne mrowienie na całym ciele, jakby igiełki lodu> pieczenie potworne w gardle>utrata słuchu, nagle dzwieki zaczely sie zlewać i powstał jeden wielki szum> a na koniec nic nie widziałam. Do tego oczywiście walenie serca, płytki oddech ale to akurat nic nadzwyczajnego jak dla mnie. Ale opanowałam to. Będąc już w ostatniej chyba fazie przed osunięciem się na podłogę, zebrałam sie do kupy i dokończyłam to **stwo.
Zdarzało mi się też przychodzić do szkoły i iść po chwili do domu, konkretnie po usłyszeniu dzwonka na lekcje, uciekałam do szatni i rzygałam, a wlaściwie probowałam bo raczej nie miałam czym. Po tych 5-15 minutach spedzonych w szkole byłam już tak zmęczona z nerwów że nie byłam w stanie zostać. Po wyjściu ze szkoły wszytskie objawy ustawały, nie raz dałam sie nabrac ze naprawde coś mi jest. Potem nastały czasy błędnego koła, czyli obawy przed wejściem do szkoły/kosciola/cyrku itp. że znowu cos mi będzie. Przetrwałam to bo nie miałam innego wyjścia. W liceum nie miałam już takich akcji, ale zdarzała sie za to panika i chodzenie na wagary. Wykształcił się też nowy objaw w połowie gim - nerwica zołądka sie chyba nazywa - głosne i żrąco-ssące w odczuciu bulgotanie w żołądku, nad którym nie ma sie zupełnej kontroli, dzieje sie to podświadomie, o porannym przymusowym korzystaniu z toalety juz nie wspomne. Niemal non stop mokre dłonie. To było i jest. Nie jest łatwo, bo to sie dzieje podświadomie. Na sam dźwiek budzika już mam zoładek pełen kwasu. To jest moment. Mam tak jak psy z doswiadczenia Pawłowa bodajże, że zaczynały sie ślinić na zapalenie światła... i to znowu jest błędne koło. Nie chce mi sie nawet opisywać tych nie robiących na mnie już wrażenia objawów jak walenie serca, łzawienie oczu, uczucie gorąca/zimna itp.
Teraz stoję przed decyzją rezygnacji ze studiów, na które nigdy nie miałam ambicji i potrzeby iść - chodzi o sam fakt studiowania, nie o kierunek, bo kierunek jest mój. Nie potrzebuję papierka, nie potrzebuję błogosławieństwa profesorów abym mogła rozwijać swoje zainteresowania. Chce żyć powoli, z dala od ambicji tej całej materialnej hołoty. Studia są dla mnie wykańczającym stresem z punktu widzenia fobii i z punktu widzenia mojego.
Bo niestety myslenie wiekszości ludzi w Polsce ogranicza się tylko do ich podwórka. Mam tak że boję sie tego co dla innych normalne, a nie boję się tego co innych przeraża.
Muszę się pozbyć tych objawów, i chyba tego lęku. Objawy nakręcają mój lęk, błędne kółeczko. Bo nie jest łatwo - portafie jeśc suchy chleb bo nie mam na tyle odwagi aby kupić nowy, świeży
Trzymajcie się, nie dajcie sie presji, niech Was pieprzy to co inni o Was pomyślą. Amen
nie wiem od czego zacząć. Pewnie Was to ubawi. Moja historia jest bardzo kolorowa.
Może zaczne od tego że mam treme i nie lubie się dzielić z obcymi moim życiem, moimi historiami. Żeby sobie na to zasłużyć trzeba mnie naprawde długo znać, najlepiej od lat szkolnych Przyznam że nie czuję sie komfortowo teraz, ale cóż chce spróbować poddać sie ocenie zupełnie obcych dla mnie ludzi.
Jestem typem samotnika. Nigdy nie przepadałam za ludzmi. Nie czułam się w pełni sobą w ich towarzystwie. Czułam że to nie ja, że musze udawać. W zawężającym się kontakcie, zaczynam sie dusić, ja potrzebuje przestrzeni, wolności... a obcy ludzie mi ją zabierają. Teraz zaczęłam studia, teraz właściwie już nikt obcy nie ma szans. Za dużo niewspólnych wspomnień już nas dzieli. To ja.
A teraz moja fobia. Każde przymusowe wyjście z domu wiąże sie z ogromnym stresem. Nieprzymusowe też się wiaże ale z lekkim. Zakupy to dla mnie horror. Mówienie komuś cześć też - więc unikam tego jak moge. W szkole nie jestem w stanie wysiedzieć pełnego dnia. Zawsze s+ z jakichs zajeć, chyba nie byłam jeszcze ani jednego pełnego dnia. Jak tylko mogę rezygnuję. Przeraża mnie czekanie na zajęcia, pod salą, gdy wiekszość sobie gada wyluzowana a ja nie dość że jestem cholernie spięta (fobia) to jeszcze nie mam ochoty im robić nadziei na jakąś znajomość (ja). Nie mam o czym z nimi gadać. A na siłę jaki sens? Tylko tak dla pozorów? Potwornie mnie to stresuje, to ubocze, to skupianie na sobie spojrzeń innych. Ludzi są dziwni. Taka szara masa. Każdy taki sam. Nikt nie machnie na Ciebie reką, a niech se stoi sam jak lubi, tylko będa chichotać, gapić sie i dziwić... kurde nosz.
Poprzednie lata szkoły jakoś przetrwałam. Choc łatwo nie było. Zaczęło się jeszcze w podstawówce, pod koniec. Przetrwałam już różne akcje. W gim na niemieckim każdy miał na środku opowiedzieć o swojej rodzinie. Mimo że w klasie był harmider i nikt nie słuchał tego co kolejna osoba klepała to ja omal nie zeszłam. Po kilku sekundach od wyjścia na środek, miałam okazje poczuć jak siadają mi wszystkie podzespoły: najpierw było mi słabo, ale kontynuowałam prezentacje> potem zimne mrowienie na całym ciele, jakby igiełki lodu> pieczenie potworne w gardle>utrata słuchu, nagle dzwieki zaczely sie zlewać i powstał jeden wielki szum> a na koniec nic nie widziałam. Do tego oczywiście walenie serca, płytki oddech ale to akurat nic nadzwyczajnego jak dla mnie. Ale opanowałam to. Będąc już w ostatniej chyba fazie przed osunięciem się na podłogę, zebrałam sie do kupy i dokończyłam to **stwo.
Zdarzało mi się też przychodzić do szkoły i iść po chwili do domu, konkretnie po usłyszeniu dzwonka na lekcje, uciekałam do szatni i rzygałam, a wlaściwie probowałam bo raczej nie miałam czym. Po tych 5-15 minutach spedzonych w szkole byłam już tak zmęczona z nerwów że nie byłam w stanie zostać. Po wyjściu ze szkoły wszytskie objawy ustawały, nie raz dałam sie nabrac ze naprawde coś mi jest. Potem nastały czasy błędnego koła, czyli obawy przed wejściem do szkoły/kosciola/cyrku itp. że znowu cos mi będzie. Przetrwałam to bo nie miałam innego wyjścia. W liceum nie miałam już takich akcji, ale zdarzała sie za to panika i chodzenie na wagary. Wykształcił się też nowy objaw w połowie gim - nerwica zołądka sie chyba nazywa - głosne i żrąco-ssące w odczuciu bulgotanie w żołądku, nad którym nie ma sie zupełnej kontroli, dzieje sie to podświadomie, o porannym przymusowym korzystaniu z toalety juz nie wspomne. Niemal non stop mokre dłonie. To było i jest. Nie jest łatwo, bo to sie dzieje podświadomie. Na sam dźwiek budzika już mam zoładek pełen kwasu. To jest moment. Mam tak jak psy z doswiadczenia Pawłowa bodajże, że zaczynały sie ślinić na zapalenie światła... i to znowu jest błędne koło. Nie chce mi sie nawet opisywać tych nie robiących na mnie już wrażenia objawów jak walenie serca, łzawienie oczu, uczucie gorąca/zimna itp.
Teraz stoję przed decyzją rezygnacji ze studiów, na które nigdy nie miałam ambicji i potrzeby iść - chodzi o sam fakt studiowania, nie o kierunek, bo kierunek jest mój. Nie potrzebuję papierka, nie potrzebuję błogosławieństwa profesorów abym mogła rozwijać swoje zainteresowania. Chce żyć powoli, z dala od ambicji tej całej materialnej hołoty. Studia są dla mnie wykańczającym stresem z punktu widzenia fobii i z punktu widzenia mojego.
Bo niestety myslenie wiekszości ludzi w Polsce ogranicza się tylko do ich podwórka. Mam tak że boję sie tego co dla innych normalne, a nie boję się tego co innych przeraża.
Muszę się pozbyć tych objawów, i chyba tego lęku. Objawy nakręcają mój lęk, błędne kółeczko. Bo nie jest łatwo - portafie jeśc suchy chleb bo nie mam na tyle odwagi aby kupić nowy, świeży
Trzymajcie się, nie dajcie sie presji, niech Was pieprzy to co inni o Was pomyślą. Amen