07 Lut 2012, Wto 22:59, PID: 291467
Pochodząc z wielodzietnej rodziny, w której to borykam się do dziś z piątką rodzeństwa, u stóp swojego dzieciństwa byłam naiwnie przyzwyczajona do obecności najbliższych. Nie wychodziłam na dwór samotnie, nie miałam odwagi opuścić domu bez niczyjej eskorty — może dlatego, że winda w dawnym bloku wydawała się tak przerażająca? — i ogólnie, żyłam ściśle związana ze swoją rodziną. Tak, tu się pojawia problem.
Wspominając swoje dzieciństwo, dochodzę do wniosku, że mój strach do ludzi rozpoczął się właśnie od świadomości, że oni nie są moimi bliskimi. W tamtych czasach inne dzieci naprawdę wydawały się dla mnie obcymi przybyszami z nieznanej planety... o ile moje siostry i bracia mieli normalne, jako-tako zdrowe relacje, to ja miałam rolę czarnej owcy. Haha, ja w końcu nie wiedziałam nawet jak mam na nazwisko! Nie odróżniałam dni, łącząc je dotąd w jedną wielką masę, przez co nie wiedziałam, że urodziny mam w listopadzie. Swoją tożsamość odkrywałam wtedy, kiedy normalne dziecko miało (a przynajmniej starało się mieć) to wykute na blachę.
Miałam na wstępie cięższy początek od innych, przez co odstawałam już w przedszkolu (w pierwszy dzień byłam jedyną płaczącą za domem) — pokracznie chciałam się dostosować, ale nie wychodziło. Podstawówka była jeszcze bardziej dobijająca, że przecież ze swoim nazwiskiem zaraz wywołam skojarzenie z moim rodzeństwem... najpierw byłam siostrą tego lub tej, dopiero potem mogłam być sobą.
Swoją drogą, skoro już jestem przy wielodzietnej rodzinie — przy takim rodzeństwie raczej nietrudno o rywalizacje i kłótnie, a także mimowolne porównywanie się do innych, co wpływa na rozwój kompleksów. Oceny nie są idealne, jako osoba z środka nie mogę być oficjalną pociechą/księżniczką/skarbem rodziców, musiałam się starać by mnie zauważono... swoją drogą, kilkakrotnie stoczyłam się do uciekania ze szkoły, bo dzieci z mojej klasy wydawały się dla mnie tyranami. Nienawidziłam tej placówki, na tle której dom wydawał się pozornie bezpieczniejszy.
Pozory mylą, c'nie?
Wspominając swoje dzieciństwo, dochodzę do wniosku, że mój strach do ludzi rozpoczął się właśnie od świadomości, że oni nie są moimi bliskimi. W tamtych czasach inne dzieci naprawdę wydawały się dla mnie obcymi przybyszami z nieznanej planety... o ile moje siostry i bracia mieli normalne, jako-tako zdrowe relacje, to ja miałam rolę czarnej owcy. Haha, ja w końcu nie wiedziałam nawet jak mam na nazwisko! Nie odróżniałam dni, łącząc je dotąd w jedną wielką masę, przez co nie wiedziałam, że urodziny mam w listopadzie. Swoją tożsamość odkrywałam wtedy, kiedy normalne dziecko miało (a przynajmniej starało się mieć) to wykute na blachę.
Miałam na wstępie cięższy początek od innych, przez co odstawałam już w przedszkolu (w pierwszy dzień byłam jedyną płaczącą za domem) — pokracznie chciałam się dostosować, ale nie wychodziło. Podstawówka była jeszcze bardziej dobijająca, że przecież ze swoim nazwiskiem zaraz wywołam skojarzenie z moim rodzeństwem... najpierw byłam siostrą tego lub tej, dopiero potem mogłam być sobą.
Swoją drogą, skoro już jestem przy wielodzietnej rodzinie — przy takim rodzeństwie raczej nietrudno o rywalizacje i kłótnie, a także mimowolne porównywanie się do innych, co wpływa na rozwój kompleksów. Oceny nie są idealne, jako osoba z środka nie mogę być oficjalną pociechą/księżniczką/skarbem rodziców, musiałam się starać by mnie zauważono... swoją drogą, kilkakrotnie stoczyłam się do uciekania ze szkoły, bo dzieci z mojej klasy wydawały się dla mnie tyranami. Nienawidziłam tej placówki, na tle której dom wydawał się pozornie bezpieczniejszy.
Pozory mylą, c'nie?