04 Mar 2008, Wto 15:24, PID: 14356
Niedawno zdałam sobie sprawę z tego, że to uczucie, które mi zazwyczaj towarzyszy w życiu, ten często pojawiający się wewnętrzny zgrzyt (nawet wtedy, gdy lepiej się czuję/bawię ze znajomymi), to takie wieczne nieprzystosowanie. Raczej nie minie, raczej nie zniknie.
Mimo tego, że coś tam robię w życiu, co robią inni, to cały czas jestem jakaś inna- a to nie upijam się co weekend, jak większość, a to papież żadną świętością dla mnie nigdy nie był, jestem ateistką ("zobaczysz, w chwili śmierci jeszcze się zwrócisz do Boga!"), weganką ("to co ty własciwie jesz??"), feministką ("który facet cię tak skrzywdził?") itp.
Poza tym pogoń za pieniędzmi mnie nie kręci, więc ciągle jestem do tyłu.
Cenię sobie w ludziach wrażliwość, refleksyjność, więc gdzieś mam to, jaki kto ma samochód...
Mam wrażenie, że to nie czas "moich ludzi".
Mimo tego, że coś tam robię w życiu, co robią inni, to cały czas jestem jakaś inna- a to nie upijam się co weekend, jak większość, a to papież żadną świętością dla mnie nigdy nie był, jestem ateistką ("zobaczysz, w chwili śmierci jeszcze się zwrócisz do Boga!"), weganką ("to co ty własciwie jesz??"), feministką ("który facet cię tak skrzywdził?") itp.
Poza tym pogoń za pieniędzmi mnie nie kręci, więc ciągle jestem do tyłu.
Cenię sobie w ludziach wrażliwość, refleksyjność, więc gdzieś mam to, jaki kto ma samochód...
Mam wrażenie, że to nie czas "moich ludzi".