27 Mar 2011, Nie 20:23, PID: 245880
Długo zastanawiałam się w którym wątku napisać tego żałosnego posta i czy w ogóle go umieszczać. Trudno..niech będzie. Najwyżej dostanę bana, albo zlinczujecie mnie, ale chociaż podzielę się z kimś moimi schizami.
Zastanawiałam się ostatnio co przeszkadza mi w prowadzeniu normalnego życia. Możliwe, że nie mam typowej fobii społecznej (pomimo tych 90 pkt z testu Leibovitza), a jedynie fobię przed facetami, chłopakami, mężczyznami (ogólnie płcią męską), jeśli taka istnieje. Nie rozumiem, chyba podświadomnie nie lubię i oczywiście boję się facetów. Z osobniczkami mojej płci od zawsze jakoś tam się dogadywałam. Nie potrafię się całkowicie otworzyć, dlatego nie mam przyjaciółki "od serca", ale na brak koleżanek nie narzekam. Zawsze znajdzie się jakaś wyrozumiała, sympatyczna dziewczyna, z którą można pogadać. Nie mam z tym problemu.
Powinno mnie to cieszyć, jednak jak popatrzę na moje relacje z chłopakami to sytuacja jest katastrofalna. Nie potrafię zachowywać się przy nich swobodnie, wyluzować się, wyrażać swojego zdania. Nie mam kolegów i oczywiście nigdy też nie miałam chłopaka. :-(
Wydaje mi się, że mężczyźni skoro, jak już zdążyłam się dowiedzieć, traktują wszystkie dziewczyny jako potencjalne kandydatki na kochanki, bądź żony, śmieją się ze mnie, nie tolerują mnie i wkurzam ich z powodu mojego braku spontaniczności, nerwowego gadulstwa w stresujących sytuacjach, a no i oczywiście małego, wręcz mikroskopijnego biustu (jeśli można temu czemuś co mam przypisać takie określenie). Mając już 21 lat czuję się jak mała nieproporcjonalna dziewczynka, której szansa na normalne życie mija z każdą minutą.
Wiem, że mój problem nie leży wyłącznie w ubytkach fizycznych. Nawet jak jakiś chłopak, facet zagada do mnie, czy wyrazi jakieś zainteresowanie moją osobą, to i tak nie potrafię stłumić mojego strachu. Jestem sopięta, chwilami gadam jak najęta, a zaraz potem milczę, do tego ten mój przyklejony uśmiech i bycie milutką dla każdego z kim rozmawiam. Nie wierzę, że jest we mnie coś co mogłoby się spodobać jakiemuś facetowi. Zaraz włącza mi się myślenie-On pewnie jest jakimś większym nieudacznikiem ode mnie i pewnie w głębi duszy marzy o jakiejś pewnej siebie lasce z dużym biustem, a mnie rzuci gdy taka pojawi się na horyzoncie.
PS. 1 I to niby faceci są w gorszej sytuacji niż kobiety. Przecież to bzdura. Po pierwsze jak mężczyzna ma coś fajnego w sobie (np. poczucie humoru, inteligencja, wrażliwość , czasami też nieśmiałość, cokolwiek) i jako tako dba o siebie (nie mówię o przesadnym metroseksualiźmie) to zawsze znajdzie się kobieta, która go pokocha, polubi, zwróci na niego uwagę. Po drugie mężczyzn jest mniej niż kobiet. Po trzecie to faceci mają większe prawo do podrywu. Jak dziewczyna podrywa chłopaka to ten wyobraża sobie zaraz nie wiadomo co. Jak założy spódniczkę, to myślą, że jest łatwa. ehh...
Ja z moimi cechami charakteru i oczywiście brakiem atrybutów kobiecości mogę sobie strzelić w łeb, co oczywiście niczego nie zmieni.
PS2 Przepraszam wszystkich, którzy przeczytali tego żałosnego posta. Co złego to ja.
Zastanawiałam się ostatnio co przeszkadza mi w prowadzeniu normalnego życia. Możliwe, że nie mam typowej fobii społecznej (pomimo tych 90 pkt z testu Leibovitza), a jedynie fobię przed facetami, chłopakami, mężczyznami (ogólnie płcią męską), jeśli taka istnieje. Nie rozumiem, chyba podświadomnie nie lubię i oczywiście boję się facetów. Z osobniczkami mojej płci od zawsze jakoś tam się dogadywałam. Nie potrafię się całkowicie otworzyć, dlatego nie mam przyjaciółki "od serca", ale na brak koleżanek nie narzekam. Zawsze znajdzie się jakaś wyrozumiała, sympatyczna dziewczyna, z którą można pogadać. Nie mam z tym problemu.
Powinno mnie to cieszyć, jednak jak popatrzę na moje relacje z chłopakami to sytuacja jest katastrofalna. Nie potrafię zachowywać się przy nich swobodnie, wyluzować się, wyrażać swojego zdania. Nie mam kolegów i oczywiście nigdy też nie miałam chłopaka. :-(
Wydaje mi się, że mężczyźni skoro, jak już zdążyłam się dowiedzieć, traktują wszystkie dziewczyny jako potencjalne kandydatki na kochanki, bądź żony, śmieją się ze mnie, nie tolerują mnie i wkurzam ich z powodu mojego braku spontaniczności, nerwowego gadulstwa w stresujących sytuacjach, a no i oczywiście małego, wręcz mikroskopijnego biustu (jeśli można temu czemuś co mam przypisać takie określenie). Mając już 21 lat czuję się jak mała nieproporcjonalna dziewczynka, której szansa na normalne życie mija z każdą minutą.
Wiem, że mój problem nie leży wyłącznie w ubytkach fizycznych. Nawet jak jakiś chłopak, facet zagada do mnie, czy wyrazi jakieś zainteresowanie moją osobą, to i tak nie potrafię stłumić mojego strachu. Jestem sopięta, chwilami gadam jak najęta, a zaraz potem milczę, do tego ten mój przyklejony uśmiech i bycie milutką dla każdego z kim rozmawiam. Nie wierzę, że jest we mnie coś co mogłoby się spodobać jakiemuś facetowi. Zaraz włącza mi się myślenie-On pewnie jest jakimś większym nieudacznikiem ode mnie i pewnie w głębi duszy marzy o jakiejś pewnej siebie lasce z dużym biustem, a mnie rzuci gdy taka pojawi się na horyzoncie.
PS. 1 I to niby faceci są w gorszej sytuacji niż kobiety. Przecież to bzdura. Po pierwsze jak mężczyzna ma coś fajnego w sobie (np. poczucie humoru, inteligencja, wrażliwość , czasami też nieśmiałość, cokolwiek) i jako tako dba o siebie (nie mówię o przesadnym metroseksualiźmie) to zawsze znajdzie się kobieta, która go pokocha, polubi, zwróci na niego uwagę. Po drugie mężczyzn jest mniej niż kobiet. Po trzecie to faceci mają większe prawo do podrywu. Jak dziewczyna podrywa chłopaka to ten wyobraża sobie zaraz nie wiadomo co. Jak założy spódniczkę, to myślą, że jest łatwa. ehh...
Ja z moimi cechami charakteru i oczywiście brakiem atrybutów kobiecości mogę sobie strzelić w łeb, co oczywiście niczego nie zmieni.
PS2 Przepraszam wszystkich, którzy przeczytali tego żałosnego posta. Co złego to ja.