07 Kwi 2019, Nie 9:37, PID: 788248
Miałam taki związek, był on dla mnie bardzo wygodny, nie trzeba było wychodzić ze swojej strefy komfortu, a i tak przez przeprowadzkę miałam wrażenie 1) rozpoczynania nowego życia; 2) wystawienia poza ów strefę chociaż stopy, przewiezienia swoich rzeczy, zmiany miejsca pobytu i tak dalej. Ale ciężko się żyje po kilkunastu miesiącach tylko we dwie osoby, zwłaszcza, jeśli zmagacie się z podobnymi problemami natury nie tylko "socjalno-psychologicznej", ale też behawioralno-nałogowej i ani on, ani ja nie mam znajomych. To znaczy jakichś tam znajomków z pracy miał, ale to było na zasadzie "z tym się witam i temu mówię cześć, o a tej nie lubię". Nigdy nikogo u nas nie było, nie licząc dwóch razów, gdy przyprowadzałam znajomych i za co później były jakieś dziwne pretensje. Oprócz tego dysponowałam około 6x mniejszą kwotą, a wszystkie wydatki mimo wszystko były dzielone na pół, nawet te niesprawiedliwe, które powinny być wliczone w koszty jednej osoby. Wynajmowaliśmy mieszkanie, więc o tyle dobrze, że nie spłacałam mu kredytu... Bo za miejsce, za samo mieszkanie musiałam płacić 250zł/mc na zasadzie dokładania się, co przy moim budżecie miesięcznym oscylującym w granicy 800zł jest bijące dość po portfelu, odliczając koszty potrzebnych leków i innych rzeczy. Były takie dni, że nie miałam pieniędzy na jedzenie, a on sobie w+ł pizzę - bo w końcu mieliśmy oddzielne jedzenie (po części z powodu preferencji, po części "bo tak"), oddzielne ubrania, oddzielne np. perfumy - mimo, że bardzo mi się podobały - a ze względu na ograniczenie spędzania wolnego czasu na zewnątrz, to może dwa razy wyszliśmy napić się piwa czy kawy gdzieś w miłym miejscu, reszta to siedzenie w domu. I takie gnicie. Mam wrażenie, że równie dobrze mogłabym przespać te dwa lata w swoim domu i przynajmniej obyłoby się bez poharatania psychicznego, z którym walczę do dziś w kwestii damsko-męskiej. Ale zdobyłam trochę doświadczenia "z ludźmi", nawet jeśli było ono zredukowane do jednej osoby... Prędzej czy później idzie oszaleć, nawet jeśli jest się skrajnym introwertykiem, bo to takie trochę siedzenie na płocie; mieszkania też nie mieliśmy tylko dla siebie, bo pozostałe pokoje były wynajmowane innym, co prawda nieuciążliwym, ale jednak często obecnym lokatorom; również za często nie wychodzili... Nietrudno się wiec domyślić, że nawzajem umacnialiśmy tylko swoje szkodliwe nawyki, separowaliśmy się od otoczenia i o ile "miesiąc miodowy" po przeprowadzce był naprawdę ok, poczucie samotności zmieniło się w poczucie intymności, to potem stało się kompletnie odwrotnie. Czy żałuję? Mimo wszystko nie.
Ale na kolejnego partnera czy partnerkę wybrałabym osobę mającą może podobne zaburzenia, ale coś z nimi robiące, a nie tkwiące w miejscu i pocieszające się jedynie myślą, że wszystko jest okej, bo na zewnątrz jest się "wysoko funkcjonującym fobikiem" czy "wysoko funkcjonującym ćpunem" mającym etat jeden czy drugi.
Ale na kolejnego partnera czy partnerkę wybrałabym osobę mającą może podobne zaburzenia, ale coś z nimi robiące, a nie tkwiące w miejscu i pocieszające się jedynie myślą, że wszystko jest okej, bo na zewnątrz jest się "wysoko funkcjonującym fobikiem" czy "wysoko funkcjonującym ćpunem" mającym etat jeden czy drugi.