10 Kwi 2014, Czw 13:12, PID: 388540
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 10 Kwi 2014, Czw 13:22 przez Pan Foka.)
Bardzo w skrócie i na bazie mojego przypadku, który podobnież normą nie jest (tu więcej mógłby Blank powiedzieć):
1. Etap zapoznawczy. Ciąg spotkań budujących wzajemne zaufanie, pozwalających ludziom się poznać, stawiając przed nimi przykładowe zadania społeczne. Począwszy od prowadzenia rozmów wg skryptów i wzorów w celu wyciągania informacji, aż po stawanie w obliczu wyreżyserowanych problemów (my mieliśmy np. organizację podróży liniowcem), które trzeba rozwiązać pracując w grupie. Tu się mieści całe mnóstwo słodyczy - zabieranie głosu, obieranie ról, etc.
Na samym początku ustalamy także m.in. cel terapii - był od tego taki ładny skrót, ale chodzi o cel ważny, lecz niewygórowany i osiągalny (ja miałem nieuciekanie przed wyzwaniami, z góry zakładając porażkę). Wypełniamy kilka testów mierzących lęk, nastrój i podobne, w tym znany wszystkim Lesbianitz.
Z założenia raz w tygodniu, półtorej godziny, jeśli trzeba to siedzimy dwie albo ile uznamy za stosowne.
2. Zbudowaliśmy oazę szczęścia, wszyscy w grupie się kochamy jak hipisy, można więc przejść do następnego etapu, w którym będziemy rozkładać nasze lękowe mechanizmy na części pierwsze, by dokopać się do źródeł i obrać właściwy środek zaradczy. W tym celu każdy z uczestników spisuje życiorys, zawierający wszystko co nieprzyjemne. Oczywiście każdy dostaje kopię w celu lepszego poznania towarzysza w terapii.
Zuchy nie powinny się martwić, że ktoś na podstawie tych zapisów wyrobi sobie o kimś negatywny, gorszy niż wcześniej obraz. Normą jest, że to nasze problemy wydają się najcięższe, więc resztę odbierzemy pewnie chłodniej. Równie często spojrzymy na znajome osoby (w moim przypadku niemal cała grupa to znana sobie paczka, to akurat bardzo nietypowe, wręcz ZAKAZANE) z nowej, bardziej empatycznej perspektywy. Ale z gorszej? Gdyby ktoś się przyznał do morderstwa to może i tak. Dlatego ta połowa uciekinierów WZBUDZA PODEJRZENIA.
Zanotować: uciekanie wywołuje więcej Negatywnego Myślenia™ niż rycerskość.
Na tym etapie każde spotkanie jest w założeniu poświęcone jednej osobie (czasem pójdzie szybciej, to się napocznie kolejną, czasem się przeciągnie i dostanie kawałek spotkania następnego). Jeszcze jednym nietypowem elementem było zabieranie kopii życiorysów do domu, gdzie się z nimi zapoznawaliśmy, by przychodzić na spotkania konkretnie przygotowani. Ma to swoje za i przeciw, ale muszę powiedzieć, że taka lekcja zaufania naprawdę zaprocentowała w naszych prywatnych kontaktach. Podczas "wieczorków autorskich" dany delikwent dopowiada detale, rozwija to, co wyda nam się potrzebne. Pracujemy z arkuszami podzielonymi na działy o pierwotnych oraz aktualnych emocjach i myślach - samo mięsko, które będziemy dalej trawić. Prowadzący zachęca do pracy bez jego udziału, pozostając moderatorem. Przez cały czas trwania zresztą zachęca się do mówienia tego, co przyjdzie na myśl, by redukować hamujący mechanizm "odzywaj się tylko do bólu konkretnie, kiedy pasuje i w ogóle jest genialne, CZYLI NIGDY". Po przemieleniu wszystkich następuje jeszcze kilka spotkań z bardziej ogólnymi ćwiczeniami. Znów pojawia się "kółeczko śmierci" obejmujące każdego klienta, tym razem jednak krótko, o konkretnej sprawie.
W międzyczasie znów kilka osób odpadnie. Zwłaszcza gdy zamajaczy się rozdział trzeci.
3. Czyli behawioryzm pozakliniczny, w tym paskudnym świecie niedbającym o ekologię i prawa zwierząt. Na zachętę (hohoho) wyjścia z grupą do miejsc tłocznych, czasem dla zwykłego posiedzenia, aklimatyzacji, ewentualnie dla prostych zadań, na które oczywiście nie mamy ochoty. Po takich krótkich rozgrzewkach praca domowa - bazując na zdobytej wiedzy wymyślamy dla każdego zadanie, które będzie dla niego przykre, ale w miarę takie, by osobnik nie zszedł. Poświęca się spotkanie na kolejną burzę mózgów. Oskarżony ma prawo do obrony i wpływu na wyrok (w końcu wie, co go boli i jest krystalicznie szczery), niemniej musi się w końcu poddać ustalonej karze. A jest ona odpowiednio dopracowana. Nie boimy się zakupów w sklepie. Boimy się hipotetycznych problemów, jakie możemy wywołać. Dlatego zadanie polegające np. na zakupach w piekarni nie może się ograniczać do samej transakcji. Celem jest specjalnie zakłopotanie sprzedawcy, by rzeczywiście wyzwolić problem (np. jęczeć na cenę bułki z soczewicą i grzybami mun albo zadawać idiotyczne pytania w sklepie z zegarkami). Nie możemy jednak puścić delikwenta samopas, bo nie będzie to miało większego ładunku terapeutycznego. Dobieramy się w trójki lub przynajmniej w duety. Grupy umawiają się ze swoimi prywatnymi zadaniami na jeden dzień. Rola przybocznych polega (poza udokumentowaniem samego faktu podjęcia się czynności) na obserwacji z dystansu, jak osobnik sobie radzi z zadaniem i zapamiętaniem reakcji. Może jednak zdenerwowania tak bardzo nie widać? A jeśli widać, to informacje przydadzą się w dalszej pracy.
Pojawia się kilka zadań w zacisznym kręgu, tak jak na etapach wcześniejszych, jednak trudniejszych - np. usilna rozmowa bez wspomagaczy.
4. PROFIT
Minął rok, czas podsumowań. Ponownie wypełniamy testy i porównujemy wyniki. U mnie w grupie poziom lęku spadł wszystkim (w Liebowitzu średnio o jakieś 20-25 punktów. Oczywiście u tych, którzy dotrwali do końca). Z jednej strony mogło być nawet lepiej, bo przez te odchodzące osoby i inne problemy następowała lekka dezorganizacja (a w efekcie demotywacja). Z drugiej, jak narzeka kilku kolegów, to nie zasługa terapii sensu stricto, tylko naszych własnych działań i regularnych spotkań. Oczywiście, tylko dzięki czemu nabraliśmy do siebie takiego zaufania i energii do pracy oraz podejmowania się wyzwań? Taki jest właśnie cel terapii.
Terapie z reguły mają ustaloną liczbę spotkań, kończą się i adios, choć praca na lękiem wymaga regularności. Nawet latami. Dlatego trzeba ją podlewać. Nasza jest niemniej kontynuowana, w zamierzeniu jedno wyjście na miesiąc. Latem powinna się zacząć grupa wsparcia, działająca na podobnych zasadach. Jak już się zacznie w to bawić, to nie należy spoczywać na laurach, tylko szukać możliwości.
No, jeszcze coś?
1. Etap zapoznawczy. Ciąg spotkań budujących wzajemne zaufanie, pozwalających ludziom się poznać, stawiając przed nimi przykładowe zadania społeczne. Począwszy od prowadzenia rozmów wg skryptów i wzorów w celu wyciągania informacji, aż po stawanie w obliczu wyreżyserowanych problemów (my mieliśmy np. organizację podróży liniowcem), które trzeba rozwiązać pracując w grupie. Tu się mieści całe mnóstwo słodyczy - zabieranie głosu, obieranie ról, etc.
Na samym początku ustalamy także m.in. cel terapii - był od tego taki ładny skrót, ale chodzi o cel ważny, lecz niewygórowany i osiągalny (ja miałem nieuciekanie przed wyzwaniami, z góry zakładając porażkę). Wypełniamy kilka testów mierzących lęk, nastrój i podobne, w tym znany wszystkim Lesbianitz.
Z założenia raz w tygodniu, półtorej godziny, jeśli trzeba to siedzimy dwie albo ile uznamy za stosowne.
2. Zbudowaliśmy oazę szczęścia, wszyscy w grupie się kochamy jak hipisy, można więc przejść do następnego etapu, w którym będziemy rozkładać nasze lękowe mechanizmy na części pierwsze, by dokopać się do źródeł i obrać właściwy środek zaradczy. W tym celu każdy z uczestników spisuje życiorys, zawierający wszystko co nieprzyjemne. Oczywiście każdy dostaje kopię w celu lepszego poznania towarzysza w terapii.
Zuchy nie powinny się martwić, że ktoś na podstawie tych zapisów wyrobi sobie o kimś negatywny, gorszy niż wcześniej obraz. Normą jest, że to nasze problemy wydają się najcięższe, więc resztę odbierzemy pewnie chłodniej. Równie często spojrzymy na znajome osoby (w moim przypadku niemal cała grupa to znana sobie paczka, to akurat bardzo nietypowe, wręcz ZAKAZANE) z nowej, bardziej empatycznej perspektywy. Ale z gorszej? Gdyby ktoś się przyznał do morderstwa to może i tak. Dlatego ta połowa uciekinierów WZBUDZA PODEJRZENIA.
Zanotować: uciekanie wywołuje więcej Negatywnego Myślenia™ niż rycerskość.
Na tym etapie każde spotkanie jest w założeniu poświęcone jednej osobie (czasem pójdzie szybciej, to się napocznie kolejną, czasem się przeciągnie i dostanie kawałek spotkania następnego). Jeszcze jednym nietypowem elementem było zabieranie kopii życiorysów do domu, gdzie się z nimi zapoznawaliśmy, by przychodzić na spotkania konkretnie przygotowani. Ma to swoje za i przeciw, ale muszę powiedzieć, że taka lekcja zaufania naprawdę zaprocentowała w naszych prywatnych kontaktach. Podczas "wieczorków autorskich" dany delikwent dopowiada detale, rozwija to, co wyda nam się potrzebne. Pracujemy z arkuszami podzielonymi na działy o pierwotnych oraz aktualnych emocjach i myślach - samo mięsko, które będziemy dalej trawić. Prowadzący zachęca do pracy bez jego udziału, pozostając moderatorem. Przez cały czas trwania zresztą zachęca się do mówienia tego, co przyjdzie na myśl, by redukować hamujący mechanizm "odzywaj się tylko do bólu konkretnie, kiedy pasuje i w ogóle jest genialne, CZYLI NIGDY". Po przemieleniu wszystkich następuje jeszcze kilka spotkań z bardziej ogólnymi ćwiczeniami. Znów pojawia się "kółeczko śmierci" obejmujące każdego klienta, tym razem jednak krótko, o konkretnej sprawie.
W międzyczasie znów kilka osób odpadnie. Zwłaszcza gdy zamajaczy się rozdział trzeci.
3. Czyli behawioryzm pozakliniczny, w tym paskudnym świecie niedbającym o ekologię i prawa zwierząt. Na zachętę (hohoho) wyjścia z grupą do miejsc tłocznych, czasem dla zwykłego posiedzenia, aklimatyzacji, ewentualnie dla prostych zadań, na które oczywiście nie mamy ochoty. Po takich krótkich rozgrzewkach praca domowa - bazując na zdobytej wiedzy wymyślamy dla każdego zadanie, które będzie dla niego przykre, ale w miarę takie, by osobnik nie zszedł. Poświęca się spotkanie na kolejną burzę mózgów. Oskarżony ma prawo do obrony i wpływu na wyrok (w końcu wie, co go boli i jest krystalicznie szczery), niemniej musi się w końcu poddać ustalonej karze. A jest ona odpowiednio dopracowana. Nie boimy się zakupów w sklepie. Boimy się hipotetycznych problemów, jakie możemy wywołać. Dlatego zadanie polegające np. na zakupach w piekarni nie może się ograniczać do samej transakcji. Celem jest specjalnie zakłopotanie sprzedawcy, by rzeczywiście wyzwolić problem (np. jęczeć na cenę bułki z soczewicą i grzybami mun albo zadawać idiotyczne pytania w sklepie z zegarkami). Nie możemy jednak puścić delikwenta samopas, bo nie będzie to miało większego ładunku terapeutycznego. Dobieramy się w trójki lub przynajmniej w duety. Grupy umawiają się ze swoimi prywatnymi zadaniami na jeden dzień. Rola przybocznych polega (poza udokumentowaniem samego faktu podjęcia się czynności) na obserwacji z dystansu, jak osobnik sobie radzi z zadaniem i zapamiętaniem reakcji. Może jednak zdenerwowania tak bardzo nie widać? A jeśli widać, to informacje przydadzą się w dalszej pracy.
Pojawia się kilka zadań w zacisznym kręgu, tak jak na etapach wcześniejszych, jednak trudniejszych - np. usilna rozmowa bez wspomagaczy.
4. PROFIT
Minął rok, czas podsumowań. Ponownie wypełniamy testy i porównujemy wyniki. U mnie w grupie poziom lęku spadł wszystkim (w Liebowitzu średnio o jakieś 20-25 punktów. Oczywiście u tych, którzy dotrwali do końca). Z jednej strony mogło być nawet lepiej, bo przez te odchodzące osoby i inne problemy następowała lekka dezorganizacja (a w efekcie demotywacja). Z drugiej, jak narzeka kilku kolegów, to nie zasługa terapii sensu stricto, tylko naszych własnych działań i regularnych spotkań. Oczywiście, tylko dzięki czemu nabraliśmy do siebie takiego zaufania i energii do pracy oraz podejmowania się wyzwań? Taki jest właśnie cel terapii.
Terapie z reguły mają ustaloną liczbę spotkań, kończą się i adios, choć praca na lękiem wymaga regularności. Nawet latami. Dlatego trzeba ją podlewać. Nasza jest niemniej kontynuowana, w zamierzeniu jedno wyjście na miesiąc. Latem powinna się zacząć grupa wsparcia, działająca na podobnych zasadach. Jak już się zacznie w to bawić, to nie należy spoczywać na laurach, tylko szukać możliwości.
No, jeszcze coś?