21 Paź 2016, Pią 12:12, PID: 587429
Po ostatnich doświadczeniach rezygnuję z chodzenia do kina. Nie zapewnia mi ono jakiegokolwiek komfortu i nie pozwala skupić się na filmie. Intymne rande wu z dziełem we własnej norze jest milion razy lepsze. W kinie niby ciemno, ale i tak czuję się odkryty i włączony w kolektyw, a oglądanie filmu to sprawa równie intymna co robienie seksów. W norze też mam zresztą ciemno.
A już oglądanie z kimś jest bardzo nieprzyjemne. Prawie jak grupowe seksy. To znaczy nie, że nieprzyjemne, bo jak grupowe seksy. Nieprzyjemne, bo nieprzyjemne, a grupowe seksy, bo mniej intymne. No nie wiem. Takie porównanie. Może jakiś fobiś powie, czy grupowe seksy są ok. Wybieram film i zabieram tego kogoś na ten film i już czuję coś w rodzaju odpowiedzialności za to, co przeżywa osoba obok. Bo przecież wybrałem jej/jemu partnera (w postaci filmu) do tych seksów, tzn. chciałem powiedzieć, do dialogu intelektualnego. Może ta osoba jest zniesmaczona filmem albo znudzona. O, właśnie podparła ręką podbródek. Ziewnęła. Czy mi się zdaję, czy delikatnie skrzywiła usta – tak wychwyciłem to skrawkiem gałki ocznej. A teraz zgięła się pod kątem 90 stopni, chyba nie cie paczeć. Dramat. Cio ja wybrałem. Ale niewypał. Przepraszam, nie chciałem. Chlip, chlip.
Albo jak ktoś wybierze, a ja idę z tym kimś, co zresztą nigdy się nie zdarzyło. No ale rozważmy taką ekstremalnie tęczową sytuację, czyli że jest ktoś, kto chce wziąć mnie na film. Mam wyrzuty sumienia, jak film mi się nie podoba albo mnie nie rusza. Osoba towarzysząca wybrała, a ja jestem taki niewdzięczny i nic nie czuję. A w sumie w kinach wszystkie filmy mnie nie ruszają. Także biorę rozbrat z kinem. Pindolę kino. Samotnicze chodzenie do kina to snobizm. Kurczowe trzymanie się hasłowego: "bo w kinie jest klimat". Chua tam klimat. Prześmierdłe popcornem, z udźwiękowieniem wołającym o pomstę do nieba, sapiącymi, chrząkającymi, rozmawiającymi szeptem, śmiejącymi się ludźmi. A jak się skończy, trzeba wstać i pokazywać ćwarz innym – ćwarz, na której powinny być wypisane wszystkie emocje. Coś strasznego. No więc człowiek uczy się w kinie przetrwania, przystosowuje, tłumi emocje, żeby tylko jego ćwarz przedstawiła się godnie, kiedy zapalą się światła. Już ten odbiór filmu jest inny. Taki klimat. A w nocy, w domciu, w norce, to człowiek nawet do podusi może łezkę uronić po seansie. I nikt nie widzi. I napisy może do końca obejrzeć. Komfortowo.
W teatrach może być inaczej, ale nie wiem, ostatni raz byłem w gim. W sumie rok temu. No niby nieźle było. W teatrze trochę inaczej śmierdzi, lepiej niż w kinie. Na koncercie byłem raz. Jak miałem 7 lat, to babcia z matką wzięły mnie na jakieś lato z radiem czy cuś. Apokaliptyczne sceny. To było w tubtinie. Jak wracaliśmy na dworzec, to wszędzie się walały pijaki. Trzeba było przez nich prawie przeskakiwać. No ale tubtin. Takie obrazki, takie wspomnienia. Nie pociąga mię to. Po zakosztowaniu tej rozrywki zrezygnowałem z końcertów. Mój świadomy wybór. Także końcerty se w dupia wsadźcie. A z oper to się, kierwa, leczćie, ludzie, bo to chyba już zaraz obok wieczorków poetyckich (brrrr!). Potem zostaje się gejem. A potem zaczyna się chodzić do CSW.
A już oglądanie z kimś jest bardzo nieprzyjemne. Prawie jak grupowe seksy. To znaczy nie, że nieprzyjemne, bo jak grupowe seksy. Nieprzyjemne, bo nieprzyjemne, a grupowe seksy, bo mniej intymne. No nie wiem. Takie porównanie. Może jakiś fobiś powie, czy grupowe seksy są ok. Wybieram film i zabieram tego kogoś na ten film i już czuję coś w rodzaju odpowiedzialności za to, co przeżywa osoba obok. Bo przecież wybrałem jej/jemu partnera (w postaci filmu) do tych seksów, tzn. chciałem powiedzieć, do dialogu intelektualnego. Może ta osoba jest zniesmaczona filmem albo znudzona. O, właśnie podparła ręką podbródek. Ziewnęła. Czy mi się zdaję, czy delikatnie skrzywiła usta – tak wychwyciłem to skrawkiem gałki ocznej. A teraz zgięła się pod kątem 90 stopni, chyba nie cie paczeć. Dramat. Cio ja wybrałem. Ale niewypał. Przepraszam, nie chciałem. Chlip, chlip.
Albo jak ktoś wybierze, a ja idę z tym kimś, co zresztą nigdy się nie zdarzyło. No ale rozważmy taką ekstremalnie tęczową sytuację, czyli że jest ktoś, kto chce wziąć mnie na film. Mam wyrzuty sumienia, jak film mi się nie podoba albo mnie nie rusza. Osoba towarzysząca wybrała, a ja jestem taki niewdzięczny i nic nie czuję. A w sumie w kinach wszystkie filmy mnie nie ruszają. Także biorę rozbrat z kinem. Pindolę kino. Samotnicze chodzenie do kina to snobizm. Kurczowe trzymanie się hasłowego: "bo w kinie jest klimat". Chua tam klimat. Prześmierdłe popcornem, z udźwiękowieniem wołającym o pomstę do nieba, sapiącymi, chrząkającymi, rozmawiającymi szeptem, śmiejącymi się ludźmi. A jak się skończy, trzeba wstać i pokazywać ćwarz innym – ćwarz, na której powinny być wypisane wszystkie emocje. Coś strasznego. No więc człowiek uczy się w kinie przetrwania, przystosowuje, tłumi emocje, żeby tylko jego ćwarz przedstawiła się godnie, kiedy zapalą się światła. Już ten odbiór filmu jest inny. Taki klimat. A w nocy, w domciu, w norce, to człowiek nawet do podusi może łezkę uronić po seansie. I nikt nie widzi. I napisy może do końca obejrzeć. Komfortowo.
W teatrach może być inaczej, ale nie wiem, ostatni raz byłem w gim. W sumie rok temu. No niby nieźle było. W teatrze trochę inaczej śmierdzi, lepiej niż w kinie. Na koncercie byłem raz. Jak miałem 7 lat, to babcia z matką wzięły mnie na jakieś lato z radiem czy cuś. Apokaliptyczne sceny. To było w tubtinie. Jak wracaliśmy na dworzec, to wszędzie się walały pijaki. Trzeba było przez nich prawie przeskakiwać. No ale tubtin. Takie obrazki, takie wspomnienia. Nie pociąga mię to. Po zakosztowaniu tej rozrywki zrezygnowałem z końcertów. Mój świadomy wybór. Także końcerty se w dupia wsadźcie. A z oper to się, kierwa, leczćie, ludzie, bo to chyba już zaraz obok wieczorków poetyckich (brrrr!). Potem zostaje się gejem. A potem zaczyna się chodzić do CSW.