04 Lip 2009, Sob 11:14, PID: 161685
Ech, miałem tu napisać już ze dwa tygodnie temu, ale no cóż.
Jeśli chodzi o mnie, to w moim przypadku przyczyny są raczej jasne... Tak jak w wielu innych przypadkach winę ponoszą w dużej mierze rodzice. Matka histeryczka i ojciec pantoflarz, który wolał jej nie wchodzić w drogę, ja od najmłodszych lat musiałem uważać na każdym kroku żeby jej nie zdenerwować, bo od razu zaczynała lamentować, mieć o wszystko pretensje i ogólnie wylewać żale na cały świat (najgorsze że przez resztę czasu była w miarę w porządku - no, może trochę zbyt nadopiekuńcza - i dlatego nie czuję się moralnie uprawniony by ją nienawidzić za to co zrobiła z moją psychiką ) W rezultacie żyłem w przekonaniu że wszystko robię źle, że najlepiej żebym siedział cicho i udawał że mnie nie ma etc. Po pójściu do szkoły (w przedszkolu nie byłem) miałem trudności w nawiązywaniu kontaktów z innymi, dlatego mnie unikali i nie zapraszali do zabaw, uważając za dziwaka. To mnie tylko utwierdziło w przekonaniu że jestem jakiś inny i nie zasługuję na towarzystwo. Czasem miałem jakichśtam kumpli, ale raczej takich od wymieniania się grami i zżynania pracy domowej, a nie od imprez czy coś - zresztą wszystkie te znajomości w końcu się rozpadały, bo i tak były dość luźne a ja nie byłem w stanie ich podtrzymywać. Najgorsze było jednak jak się zaczął okres dojrzewania - rówieśnicy zaczęli odkrywać piękno płci przeciwnej, umawiali się na randki, tracili dziewictwo, jednym słowem korzystali z życia, gdy tymczasem ja rzecz jasna nie miałem odwagi nawet do takiej panny zagadać (co jak mnie wyśmieje? etc.) Dzięki temu jeszcze bardziej utraciłem wiarę w siebie. Po pójściu do LO praktycznie nawet nie próbowałem zawierać z nikim znajomości, dopiero na studiach skumplowałem się nieco z kilkoma kolesiami z którymi od czasu do czasu zamienię słowo albo spytam o coś z zajęć (z resztą roku gadam praktycznie tylko w czasie sesji, gdy trzeba przed egzamem akurat o coś zapytać - ale to wiadomo ) A tak na ogół to spędzam czas samotnie, nie mam przyjaciół, nigdy nie byłem na randce - generalnie rzecz biorąc trudne dzieciństwo na dobre zrujnowało mi psychikę. Mimo to nie poddaje się i wierzę że coś z tym da się jeszcze zrobić, zwłaszcza że czasem, w szczególnych sytuacjach (mała grupa, ja jestem w czymś lepszy, inni sympatyczni ale niezbyt jowialni) potrafię się nieco otworzyć na krótki czas, tak więc aż tak beznadziejnie ze mną nie jest
Jeśli chodzi o mnie, to w moim przypadku przyczyny są raczej jasne... Tak jak w wielu innych przypadkach winę ponoszą w dużej mierze rodzice. Matka histeryczka i ojciec pantoflarz, który wolał jej nie wchodzić w drogę, ja od najmłodszych lat musiałem uważać na każdym kroku żeby jej nie zdenerwować, bo od razu zaczynała lamentować, mieć o wszystko pretensje i ogólnie wylewać żale na cały świat (najgorsze że przez resztę czasu była w miarę w porządku - no, może trochę zbyt nadopiekuńcza - i dlatego nie czuję się moralnie uprawniony by ją nienawidzić za to co zrobiła z moją psychiką ) W rezultacie żyłem w przekonaniu że wszystko robię źle, że najlepiej żebym siedział cicho i udawał że mnie nie ma etc. Po pójściu do szkoły (w przedszkolu nie byłem) miałem trudności w nawiązywaniu kontaktów z innymi, dlatego mnie unikali i nie zapraszali do zabaw, uważając za dziwaka. To mnie tylko utwierdziło w przekonaniu że jestem jakiś inny i nie zasługuję na towarzystwo. Czasem miałem jakichśtam kumpli, ale raczej takich od wymieniania się grami i zżynania pracy domowej, a nie od imprez czy coś - zresztą wszystkie te znajomości w końcu się rozpadały, bo i tak były dość luźne a ja nie byłem w stanie ich podtrzymywać. Najgorsze było jednak jak się zaczął okres dojrzewania - rówieśnicy zaczęli odkrywać piękno płci przeciwnej, umawiali się na randki, tracili dziewictwo, jednym słowem korzystali z życia, gdy tymczasem ja rzecz jasna nie miałem odwagi nawet do takiej panny zagadać (co jak mnie wyśmieje? etc.) Dzięki temu jeszcze bardziej utraciłem wiarę w siebie. Po pójściu do LO praktycznie nawet nie próbowałem zawierać z nikim znajomości, dopiero na studiach skumplowałem się nieco z kilkoma kolesiami z którymi od czasu do czasu zamienię słowo albo spytam o coś z zajęć (z resztą roku gadam praktycznie tylko w czasie sesji, gdy trzeba przed egzamem akurat o coś zapytać - ale to wiadomo ) A tak na ogół to spędzam czas samotnie, nie mam przyjaciół, nigdy nie byłem na randce - generalnie rzecz biorąc trudne dzieciństwo na dobre zrujnowało mi psychikę. Mimo to nie poddaje się i wierzę że coś z tym da się jeszcze zrobić, zwłaszcza że czasem, w szczególnych sytuacjach (mała grupa, ja jestem w czymś lepszy, inni sympatyczni ale niezbyt jowialni) potrafię się nieco otworzyć na krótki czas, tak więc aż tak beznadziejnie ze mną nie jest