16 Sie 2018, Czw 14:45, PID: 759405
@BlankAvatar , dzięki za ten tekst. Ktoś jeszcze czyta.
Co ja mogę po latach terapii opowiedzieć... Może nie miałem szczęścia do porządnej terapii poznawczo-behawioralnej, a może dawniejsze objawy po prostu na to nie pozwalały.
Zaczęło się od silnych natręctw w wieku 15 lat. Nasilenie było ogromne i żadne próby samodzielnej racjonalizacji nie pomogły. Sytuacja rodzinna powodowała odwlekanie szukania profesjonalnej pomocy (tata jako skrajny racjonalista nie dowierzał, że można mieć myśli, których się nie chce). Dopiero na konkursie gimnazjalnym musiałem pokreślić pracę i "wykrzyczeć" tam wprost (napisać): "mam nerwicę natręctw". Poprawiający pracę zgłosił do kuratorium, które powiadomiło szkołę, która powiadomiła tatę. I dopiero to było argumentem, że należy mnie wziąć do psychiatry. Miałem silne wybuchy lęku, reakcje dysforyczne, trafiłem do szpitala. Tam dopiero pojawił się kolejny objaw: potężny lęk separacyjny związany z noclegiem poza domem, wytrzymałem 10 dni.
Niestety pojawiła się wyuczona bezradność. Doświadczony faktem, że natrętne myśli są niezależne od mojej woli i nie da się ich powstrzymać, wątpiłem, że jakiekolwiek "gadanie" przez psychologa jakichś "teorii z Freuda" może u mnie te myśli zmienić. Nabrałem za to zaufania do modelu biologicznego i farmakoterapii: skoro jestem wobec siebie bezradny i moje myśli mną rządzą, to jedynym sposobem może być oddziaływanie, które jest zewnętrzne i działa pomimo moich myśli.
Po roku był kolejny szpital Buntowałem się przed ingerencją terapeuty. Miałem dużo lęku, ale udało się nawiązać intensywne relacje z pacjentami (pierwszy raz w życiu byłem aktywny w jakiejś grupie rówieśniczej). Niestety natręctwa się nasilały. W końcu stworzyłem koncepcję "mojego świata", który chcą mi "zabrać" terapeuci. Szpital (współpacjenci) nauczył mnie samookaleczeń jako metody radzenia sobie. Zacząłem mieć wybuchy złości, prowokować zastrzyki, separatkę itd. - niestety jatrogenne nawyki.
Wpisali mi zaburzenia schizoafektywne, potem schizotypowe. Nafaszerowali mnie olanzapiną, uzależnili od benzodiazepin i wypuścili.
Niestety nie wróciłem do szkoły (zamulenie neuroleptyczne + lęk przed tym, że nie nadrobię zaległości i będę gorszy od innych + natręctwa i poczucie "utraconego świata").
Po paru miesiącach miałem dość poważną próbę samobójczą (lekową). Toksykologia, kolejny szpital. Silne natręctwa, samookaleczenia itd. Trudno było ze mną nawiązać kontakt terapeutyczny.
Dopiero potem (ambulatoryjnie) paroksetyna dała dużą poprawę - przestałem mieć natręctwa i się obwiniać. Mogłem wrócić do szkoły i skoncentrować się na nauce. Od tej pory nie mam natręctw. Jednak został lęk społeczny i uogólniony. Były pobyty w szpitalu, samookaleczenia, wybuchy złości. Ostatnia diagnoza: zaburzenia osobowości.
Potem pomógł mi escytalopram w połączeniu z różnymi stabilizatorami (walproinian, karbamazepina). Wzrosła mi samoocena itd.
Jeszcze było wiele zmian lekowych, ciągła próba psychoterapii.
Doszedłem do miejsca, kiedy skończyłem studia i mam pracę.
Problemy, które zostały: lęk i unikanie pewnych sytuacji społecznych, zależność od ojca, wyuczona bezradność, częste wpadanie w obniżony nastrój związany z samotnością.
WYUCZONA BEZRADNOŚĆ jest najgorsza. Może dojrzałem w końcu, żeby podjąć sensowną CBT?
Co ja mogę po latach terapii opowiedzieć... Może nie miałem szczęścia do porządnej terapii poznawczo-behawioralnej, a może dawniejsze objawy po prostu na to nie pozwalały.
Zaczęło się od silnych natręctw w wieku 15 lat. Nasilenie było ogromne i żadne próby samodzielnej racjonalizacji nie pomogły. Sytuacja rodzinna powodowała odwlekanie szukania profesjonalnej pomocy (tata jako skrajny racjonalista nie dowierzał, że można mieć myśli, których się nie chce). Dopiero na konkursie gimnazjalnym musiałem pokreślić pracę i "wykrzyczeć" tam wprost (napisać): "mam nerwicę natręctw". Poprawiający pracę zgłosił do kuratorium, które powiadomiło szkołę, która powiadomiła tatę. I dopiero to było argumentem, że należy mnie wziąć do psychiatry. Miałem silne wybuchy lęku, reakcje dysforyczne, trafiłem do szpitala. Tam dopiero pojawił się kolejny objaw: potężny lęk separacyjny związany z noclegiem poza domem, wytrzymałem 10 dni.
Niestety pojawiła się wyuczona bezradność. Doświadczony faktem, że natrętne myśli są niezależne od mojej woli i nie da się ich powstrzymać, wątpiłem, że jakiekolwiek "gadanie" przez psychologa jakichś "teorii z Freuda" może u mnie te myśli zmienić. Nabrałem za to zaufania do modelu biologicznego i farmakoterapii: skoro jestem wobec siebie bezradny i moje myśli mną rządzą, to jedynym sposobem może być oddziaływanie, które jest zewnętrzne i działa pomimo moich myśli.
Po roku był kolejny szpital Buntowałem się przed ingerencją terapeuty. Miałem dużo lęku, ale udało się nawiązać intensywne relacje z pacjentami (pierwszy raz w życiu byłem aktywny w jakiejś grupie rówieśniczej). Niestety natręctwa się nasilały. W końcu stworzyłem koncepcję "mojego świata", który chcą mi "zabrać" terapeuci. Szpital (współpacjenci) nauczył mnie samookaleczeń jako metody radzenia sobie. Zacząłem mieć wybuchy złości, prowokować zastrzyki, separatkę itd. - niestety jatrogenne nawyki.
Wpisali mi zaburzenia schizoafektywne, potem schizotypowe. Nafaszerowali mnie olanzapiną, uzależnili od benzodiazepin i wypuścili.
Niestety nie wróciłem do szkoły (zamulenie neuroleptyczne + lęk przed tym, że nie nadrobię zaległości i będę gorszy od innych + natręctwa i poczucie "utraconego świata").
Po paru miesiącach miałem dość poważną próbę samobójczą (lekową). Toksykologia, kolejny szpital. Silne natręctwa, samookaleczenia itd. Trudno było ze mną nawiązać kontakt terapeutyczny.
Dopiero potem (ambulatoryjnie) paroksetyna dała dużą poprawę - przestałem mieć natręctwa i się obwiniać. Mogłem wrócić do szkoły i skoncentrować się na nauce. Od tej pory nie mam natręctw. Jednak został lęk społeczny i uogólniony. Były pobyty w szpitalu, samookaleczenia, wybuchy złości. Ostatnia diagnoza: zaburzenia osobowości.
Potem pomógł mi escytalopram w połączeniu z różnymi stabilizatorami (walproinian, karbamazepina). Wzrosła mi samoocena itd.
Jeszcze było wiele zmian lekowych, ciągła próba psychoterapii.
Doszedłem do miejsca, kiedy skończyłem studia i mam pracę.
Problemy, które zostały: lęk i unikanie pewnych sytuacji społecznych, zależność od ojca, wyuczona bezradność, częste wpadanie w obniżony nastrój związany z samotnością.
WYUCZONA BEZRADNOŚĆ jest najgorsza. Może dojrzałem w końcu, żeby podjąć sensowną CBT?