07 Paź 2013, Pon 16:13, PID: 366462
" Czy te objawy, ktore masz zaczely sie od jakiegos konkretnego zdarzenia? "
Nie potrzebuję nawet diagnozy psychologa, żeby wiedzieć, że moja nerwica i stany depresyjne wzięły się od fatalnych kontaktów z ludźmi. Na wsparcie w domu rodzinnym nie mogłam liczyć od dziecka, bo z ojcem nie gadam, a matka zawsze wprawiała mnie w poczucie winy, nieudolności i wstydu. Wstyd i wina były moim młodzieńczym batem, którym byłam okładana odkąd pamiętam. Skutek tego jest taki, że teraz borykam się z tragicznie niską samooceną, brakiem poczucia wartości i wielką niesamodzielnością.
Na polu towarzyskim też jest słabo, a już psuć się zaczęło od podstawówki. W podstawówce miałam taką jedyną w swoim życiu prawdziwą koleżankę. Nie owijając w bawełnę, powiem krótko, że nasza przyjaźń się rozpadła, a ja to bardzo przeżyłam. Tak to przeżyłam, że do dzisiaj mam stały motyw senny, w którym ze łzami w oczach ją przepraszam, ona mi wybacza, a ja jestem tym aktem miłosierdzia przeszczęśliwa i mam to poczucie ulgi i nadziei, że tym razem nam się ułoży. Potem się budzę i stwierdzam, że nawet nie mam "dobrych znajomych".
Gimnazjum było horrorem. Klasę miałam okropną. Było kilka takich chłopaków i dziewczyn, którzy uważali się za liderów grupy i nękali co słabsze jednostki. Bili, wyszydzali, robili paskudne dowcipy, niszczyli cudze rzeczy, po prostu nękali. Ja kompletnie nie mogłam się odnaleźć w tym środowisku i los sprawił, że zaczęłam się trzymać z dziewczyną, która również była takim klasowym odrzutkiem. Po pewnym czasie okazało się, że nasze relacje z tą koleżanką z ławki są bardzo toksyczne. Dziewczyna mi zazdrościła, że się trochę lepiej od niej uczyłam ( a uczniem byłam zawsze średnim), albo to że spodobałam się jakiemuś chłopakowi. Czułam, że ona próbowała umniejszyć mojej osobie, poprzez wytykanie błędów/pomyłek, takie wyśmiewanie, które było niby podszyte jej dobrą wolą. Nie mogłam jej udowodnić, że robi mi na złość, ale podskórnie to czułam. W końcu zaczęłam dopatrywać się winy w sobie i zrobiłam z siebie taką wycieraczkę, w którą ona wycierała swoje buciory. W gimnazjum zaczęły się lęki przed publicznymi wystąpieniami. Potem tylko już było gorzej.
W liceum miałam dobry początek. Nowi ludzie, czysta karta, więc postanowiłam zaprezentować się od jak najlepszej strony. Podchodziłam do ludzi celem zapoznania się, byłam nawet kontaktowa i uśmiechnięta. Dużo mnie to stresów kosztowało, bałam się odrzucenia, ale przynajmniej nie mogę sobie zarzucić, że się nie postarałam. Niestety po czasie wszystko wróciło na stare tory, bowiem ludzie skojarzyli się w "pary" bądź " grupki", a ja zostałam spadem, z tą różnicą, że byłam przez część osób lubiana, a ogółem neutralna. Jednak brak bliższej koleżanki znowu wywołał we mnie poczucie bycia gorszą osobą, przewrażliwienie na swoim punkcie i poczucie osamotnienia. Wszystko dodatkowo zaczęło się psuć i doprowadziło też do tego, że kompletnie psychicznie zbzikowałam przez chłopaka, który zaczął do mnie startować. Ja odtrąciłam jego zaloty bo się po prostu go bałam. Skutek tego był taki, że on zaczął się na mnie mścić. I tutaj zaczyna się mój horror licealny. Chłopak potrafił mnie wyzwać na korytarzu przy ludzaich od "świń" i "suk", nawet poleciała jakaś "". Raz na łączonym wf dostałam od niego piłką w twarz, aż miałam mroczki przed oczami. Wykonywał wulgarne gesty, kpił, a nawet raz dotknął mnie w miejscu intymnym. Dręczył mnie, ale ja się go tak bałam (był nieobliczalny i bardzo pewny siebie ), że moją jedyną metodą radzenia sobie z tym problemem było unikanie tego typa. Po czasie znudził się mną, znalazł sobie dziewczynę i już miałam spokój. Bardzo to przeżyłam.
Teraz jestem na studiach, mam 24 lata. Nie chce już mi się nawet pisać o sobie, jak bardzo nie radzę sobię w życiu. Mam nerwice, ataki paniki, stany depresyjne i problem z ludźmi. Podczas wystąpień publicznych mam wrażenie, że umrę, ale nawet wypowiedzenie jednego zdania kosztuje mnie sapaniem i rumiencem na twarzy. Na roku mam ludzi, którzy są wulgarni i beznadziejni. Nie mam ochoty na jakiekolwiek interakcje z ludźmi, bo wszędzie wyczuwam czyhający na mnie atak, zagrożenie i nieszczerość.
Zaobserwowałam, że zbiorowość ludzka przypomina mi stado zwierząt. Jest samiec alfa, czyli chlopak, który jest przebojowy, najgłośniejszy i podoba się dziewczynom. Alfa dyktuje warunki, wyznacza standardy kto jest " cool", a kto nie i ma swoje stadko hołubiących go znajomych.
Na zajęciach męczę się strasznie, ciągle patrzę na zegarek, a jak mam gorsze dni to żyję w stresie, że dopadnie mnie atak paniki. Pracy nie szukam bo to już stres ekstremalny.
Przepraszam, ze ten post jest taki chaotyczny.
Pozdrawiam.
Nie potrzebuję nawet diagnozy psychologa, żeby wiedzieć, że moja nerwica i stany depresyjne wzięły się od fatalnych kontaktów z ludźmi. Na wsparcie w domu rodzinnym nie mogłam liczyć od dziecka, bo z ojcem nie gadam, a matka zawsze wprawiała mnie w poczucie winy, nieudolności i wstydu. Wstyd i wina były moim młodzieńczym batem, którym byłam okładana odkąd pamiętam. Skutek tego jest taki, że teraz borykam się z tragicznie niską samooceną, brakiem poczucia wartości i wielką niesamodzielnością.
Na polu towarzyskim też jest słabo, a już psuć się zaczęło od podstawówki. W podstawówce miałam taką jedyną w swoim życiu prawdziwą koleżankę. Nie owijając w bawełnę, powiem krótko, że nasza przyjaźń się rozpadła, a ja to bardzo przeżyłam. Tak to przeżyłam, że do dzisiaj mam stały motyw senny, w którym ze łzami w oczach ją przepraszam, ona mi wybacza, a ja jestem tym aktem miłosierdzia przeszczęśliwa i mam to poczucie ulgi i nadziei, że tym razem nam się ułoży. Potem się budzę i stwierdzam, że nawet nie mam "dobrych znajomych".
Gimnazjum było horrorem. Klasę miałam okropną. Było kilka takich chłopaków i dziewczyn, którzy uważali się za liderów grupy i nękali co słabsze jednostki. Bili, wyszydzali, robili paskudne dowcipy, niszczyli cudze rzeczy, po prostu nękali. Ja kompletnie nie mogłam się odnaleźć w tym środowisku i los sprawił, że zaczęłam się trzymać z dziewczyną, która również była takim klasowym odrzutkiem. Po pewnym czasie okazało się, że nasze relacje z tą koleżanką z ławki są bardzo toksyczne. Dziewczyna mi zazdrościła, że się trochę lepiej od niej uczyłam ( a uczniem byłam zawsze średnim), albo to że spodobałam się jakiemuś chłopakowi. Czułam, że ona próbowała umniejszyć mojej osobie, poprzez wytykanie błędów/pomyłek, takie wyśmiewanie, które było niby podszyte jej dobrą wolą. Nie mogłam jej udowodnić, że robi mi na złość, ale podskórnie to czułam. W końcu zaczęłam dopatrywać się winy w sobie i zrobiłam z siebie taką wycieraczkę, w którą ona wycierała swoje buciory. W gimnazjum zaczęły się lęki przed publicznymi wystąpieniami. Potem tylko już było gorzej.
W liceum miałam dobry początek. Nowi ludzie, czysta karta, więc postanowiłam zaprezentować się od jak najlepszej strony. Podchodziłam do ludzi celem zapoznania się, byłam nawet kontaktowa i uśmiechnięta. Dużo mnie to stresów kosztowało, bałam się odrzucenia, ale przynajmniej nie mogę sobie zarzucić, że się nie postarałam. Niestety po czasie wszystko wróciło na stare tory, bowiem ludzie skojarzyli się w "pary" bądź " grupki", a ja zostałam spadem, z tą różnicą, że byłam przez część osób lubiana, a ogółem neutralna. Jednak brak bliższej koleżanki znowu wywołał we mnie poczucie bycia gorszą osobą, przewrażliwienie na swoim punkcie i poczucie osamotnienia. Wszystko dodatkowo zaczęło się psuć i doprowadziło też do tego, że kompletnie psychicznie zbzikowałam przez chłopaka, który zaczął do mnie startować. Ja odtrąciłam jego zaloty bo się po prostu go bałam. Skutek tego był taki, że on zaczął się na mnie mścić. I tutaj zaczyna się mój horror licealny. Chłopak potrafił mnie wyzwać na korytarzu przy ludzaich od "świń" i "suk", nawet poleciała jakaś "". Raz na łączonym wf dostałam od niego piłką w twarz, aż miałam mroczki przed oczami. Wykonywał wulgarne gesty, kpił, a nawet raz dotknął mnie w miejscu intymnym. Dręczył mnie, ale ja się go tak bałam (był nieobliczalny i bardzo pewny siebie ), że moją jedyną metodą radzenia sobie z tym problemem było unikanie tego typa. Po czasie znudził się mną, znalazł sobie dziewczynę i już miałam spokój. Bardzo to przeżyłam.
Teraz jestem na studiach, mam 24 lata. Nie chce już mi się nawet pisać o sobie, jak bardzo nie radzę sobię w życiu. Mam nerwice, ataki paniki, stany depresyjne i problem z ludźmi. Podczas wystąpień publicznych mam wrażenie, że umrę, ale nawet wypowiedzenie jednego zdania kosztuje mnie sapaniem i rumiencem na twarzy. Na roku mam ludzi, którzy są wulgarni i beznadziejni. Nie mam ochoty na jakiekolwiek interakcje z ludźmi, bo wszędzie wyczuwam czyhający na mnie atak, zagrożenie i nieszczerość.
Zaobserwowałam, że zbiorowość ludzka przypomina mi stado zwierząt. Jest samiec alfa, czyli chlopak, który jest przebojowy, najgłośniejszy i podoba się dziewczynom. Alfa dyktuje warunki, wyznacza standardy kto jest " cool", a kto nie i ma swoje stadko hołubiących go znajomych.
Na zajęciach męczę się strasznie, ciągle patrzę na zegarek, a jak mam gorsze dni to żyję w stresie, że dopadnie mnie atak paniki. Pracy nie szukam bo to już stres ekstremalny.
Przepraszam, ze ten post jest taki chaotyczny.
Pozdrawiam.