08 Maj 2013, Śro 17:40, PID: 349976
Denoise, nie wiem czy jeszcze zaglądasz na forum. W każdym razie cieszę się, że opisałeś swoje doświadczenia. Ja doszłam do takich samych wniosków jak Ty.
Jeśli przez dłuższy czas gromadziło się w ciele napięcie, to sama rozmowa nie będzie w stanie Cię od niego uwolnić. Myślę, że terapia poznawczo-behawioralna może odnieść skutki wtedy, kiedy chory dopiero zaczyna 'unikać pewnych sytuacji społecznych'. Kiedy wie co mu dolega i wie jak z tym walczyć może jest w stanie przełamać swoje lęki.
Ale kiedy jakiś czas trwało się w bierności i już odczuwa się długofalowe skutki stresu i objawy somatyczne, to wydaje mi się, że najskuteczniejsza metoda to działać na ciało, które ma już wgrane pewne mechanizmy.
Napiszę jak to wyglądało u mnie.Od kiedy pamiętam miałam problemy z kontaktem z innymi. Towarzyszyło mi zawsze niepotrzebne napięcie, szczególnie kiedy byłam z kimś dłużej sam na sam, którego jednak nie umiałam się pozbyć. Nie zdawałam sobie sprawy, że to fobia społeczna, ale wiedziałam, że coś jest nie tak.
W liceum moje problemy się rozwinęły. Przez pierwsze dwa lata miałam koleżankę z którą spędzałam dużo czasu i kilka dziewczyn z którymi rozmawiałam. Z resztą klasy nie umiałam nawiązać bliższego kontaktu. Po dwóch latach moja koleżanka odeszła. Ja z dnia na dzień przestałam się odzywać do kogokolwiek. Pamiętam dokładnie tą sytuację, kiedy jedna z dziewczyn coś do mnie mówiła a ja miałam taki tok myślenia, że przecież ona wie, że ja nie jestem w stanie nawiązać z nią bliższego kontaktu, czego ona ode mnie chce i niech najlepiej zostawi mnie w spokoju, bo robi to z litości.
Przez dwa lata tłumiłam w sobie wszelkie emocje, codziennie obwiniałam się o to, że nie jestem w stanie się zmienić, planowałam, że następnego dnia będzie inaczej, i tak w kółko. Po jakimś czasie nie byłam w stanie podać komuś czegoś (np. kartki) nie trzęsącą się ręką, mając w głowie myśli, że przecież ONI powinni wiedzieć, że inaczej nie mogę. Doszło do tego, że na drugą stronę korytarza przechodziłam jak pijana. Kiedy wychodziłam ze szkoły byłam nieprzytomna ze strachu i stresu, jednocześnie okropnie rozżalona i wściekła na siebie, że tak to wygląda. Że w szkole duszę się od emocji, których nie jestem w stanie wyrazić.
Trwało to dwa lata, ale mam poczucie, że ten pierwszy rok izolacji, w którym utrwaliłam pewien wzorzec, był kluczowy. W kolejnej klasie byłam tak wyczerpana, że byłam tak jakby emocjonalnie wyprana.
Równolegle chodziłam do szkoły muzycznej, w której udało mi się przełamać i przez jakiś czas prowadziłam 'podwójne życie'. Jednak na dłuższą metę się tak nie da, bo to, jak zachowywałam się w liceum stopniowo zaczęło coraz bardziej wpływać na moje życie poza nim.
Przez ok. pół roku po skończeniu liceum funkcjonowałam w miarę normalnie, ale byłam chronicznie zmęczona i czułam, że to napięcie we mnie siedzi i w pewnym momencie się ujawni. Pewnego dnia okazało się, że nie jestem w stanie podnieść do ust łyżki z zupą nie trzęsącą się ręką. Rodzina udawała, że tego nie widzi, ja nie wiedziałam co robić.
Po ok. roku do całej gamy objawów somatycznych doszło to, że nie mogłam patrzeć jak ktoś je i jak ktoś podaje coś drugiej osobie. Na poziomie intelektu zdawałam sobie sprawę, że to normalne zachowania, ale na poziomie fizyczno-emocjonalnym miałam poczucie, że jeśli ktoś je obok mnie, to robi to przeciwko mnie, i dlaczego on musi mnie tak męczyć...? (cudownie absurdalne, prawda?)
Trwało to jakiś czas, byłam na terapii grupowej, na której ani prowadzący ani inni pacjenci nie traktowali mnie poważnie (ok, nie wszyscy). W każdym razie, zaczęłam myśleć, że może wyolbrzymiam swoje problemy, w końcu miałam szczęśliwe dzieciństwo, żadnego bicia, ani ojca alkoholika...
Ale objawy nie minęły. Zaczęłam przejmować się tym, że jestem obciążona genetycznie (mój dziadek miał schizofrenię, tata był chorobliwie nieśmiały, babcia przez całe życie miała stany lękowe, mama nerwicę, a brat mamy depresję - która z tego co wywnioskowałam była skutkiem jego fobii społecznej).
Zmiana zaczęła się od tego, że powiedziałam mojej cioci o artykule o chłopcu, który wyleczył się z depresji śmiechoterapią. Ona stwierdziła, że jeśli komuś na czymś zależy, to jest w stanie to osiągnąć. Domyślam się, że ona tego nie pamięta, ja zapamiętałam bardzo dobrze tą rozmowę, bo był to dla mnie impuls do działania.
Następnego dnia zaczęłam się śmiać. Nie miałam nic do stracenia. Czułam się beznadziejnie, a jednocześnie miałam świadomość swoich dużych intelektualnych możliwości, poczucia humoru, ciekawości świata, czegoś, czego nie mogę wykorzystać przez fizyczne napięcie.
Po ok. dwóch tygodniach zaczęły puszczać pierwsze napięte mięśnie w karku. Niesamowicie się ucieszyłam, że to działa i stwierdziłam, że będę się śmiać tak długo, dopóki się nie wyleczę.
Na początku śmiałam się ok. godz dziennie. Rodzice nie specjalnie wierzyli, że mi to pomoże, ale ja intuicyjnie czułam, że właśnie to mi jest potrzebne i jeśli nie śmiech to chyba nic.
Stopniowo moje ciało zaczęło pozbywać się tego niepotrzebnego napięcia. Tak jak Ty Denoise piszesz o kościach, mi też całe ciało zaczęło chrupać, strzelać, odtykały się uszy, oczy, nos. Nogi, szczególnie stopy bardzo mnie bolały, w końcu w stopach są zakończenia nerwowe wszystkich narządów. Okazało się, że przez długotrwały stres miałam zablokowaną szczękę (zaczęła wydawać takie stukanie, kiedy coś jadłam) i to było przyczyną problemów z jedzeniem. Mięśnie języka również zaczęły mi się rozluźniać i stopniowo znikać 'gulka' w gardle. Powoli z twarzy zaczął znikać 'uległy' wyraz, każdego dnia byłam ( i jestem) coraz bardziej swobodna. Może śmiesznie to wszystko brzmi, ale w liceum kontrolując swoje spontaniczne reakcje, tak jakby blokowałam swoje zmysły, działałam wbrew naturze. Śmiech stał się przeciwwagą dla zgromadzonego stresu, czymś co pozwoliło wyzwolić ciało z ograniczeń.
Powoli też sobie uświadamiałam, że będąc w stanie największego napięcia wiele rzeczy sobie wmawiałam. Np. idealizowałam chłopaka, z którym się spotykałam, wmawiając sobie, że jestem w nim zakochana i że on jest mi w stanie pomóc. Samo to, że był 'swobodny' w sensie normalny mi niesamowicie imponowało, krótko mówiąc to, że normalne czynności nie sprawiają mu problemu i że się mną 'zajął' w przeciwieństwie do innych wystarczyło żebym stworzyła w głowie całą wizję.
To, żeby uwierzyć, że jestem w stanie z tego wyjść było oczywiście niesamowicie trudne (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to fobia, działałam intuicyjnie). Bardzo pomogła mi książka Anthonego de Mello - o tym, żeby być tu i teraz, obserwować siebie z zewnątrz, pozwolić emocjom przepływać, a nie skupiać się na nich, i żeby wszystko przyjmować bez wcześniejszych uprzedzeń, tak jakby było się dzieckiem, ale ze świadomością dorosłego. On pisze tam o tym, że człowiek jest w stanie to zrozumieć kiedy jest naprawdę w złym stanie i myślę, że coś w tym jest. Wypracowałam sobie korzystając z książki technikę, bez której jestem pewna, że byłoby mi nieporównywalnie ciężej.
Tak samo jak Denoise i frezja mam poczucie, że kiedy już moje ciało będzie zupełnie pozbawione napięcia, a wiem, że będzie tak niedługo, będę mogła wszystko. Bo dzięki wychodzeniu ze swoich problemów zyskałam samoświadomość, wiem, że jestem wytrwała i że jestem w stanie dużo przetrwać, że chcę poznawać innych ludzi i że nie boję się życia. A jednocześnie jestem ciekawa innych, to jest dla mnie coś nowego, że będę mogła po prostu słuchać innych bez poczucia przymusu i napięcia.
Tak jakby teraz odsłaniał mi się świat, który dla zdrowych ludzi jest czymś normalnym a dla mnie był zawsze za 'zasłoną'.
Ciekawa jestem, czy Wy podobnie do mnie odczuwaliście swoje problemy.
Pozdrawiam wszystkich.
Jeśli przez dłuższy czas gromadziło się w ciele napięcie, to sama rozmowa nie będzie w stanie Cię od niego uwolnić. Myślę, że terapia poznawczo-behawioralna może odnieść skutki wtedy, kiedy chory dopiero zaczyna 'unikać pewnych sytuacji społecznych'. Kiedy wie co mu dolega i wie jak z tym walczyć może jest w stanie przełamać swoje lęki.
Ale kiedy jakiś czas trwało się w bierności i już odczuwa się długofalowe skutki stresu i objawy somatyczne, to wydaje mi się, że najskuteczniejsza metoda to działać na ciało, które ma już wgrane pewne mechanizmy.
Napiszę jak to wyglądało u mnie.Od kiedy pamiętam miałam problemy z kontaktem z innymi. Towarzyszyło mi zawsze niepotrzebne napięcie, szczególnie kiedy byłam z kimś dłużej sam na sam, którego jednak nie umiałam się pozbyć. Nie zdawałam sobie sprawy, że to fobia społeczna, ale wiedziałam, że coś jest nie tak.
W liceum moje problemy się rozwinęły. Przez pierwsze dwa lata miałam koleżankę z którą spędzałam dużo czasu i kilka dziewczyn z którymi rozmawiałam. Z resztą klasy nie umiałam nawiązać bliższego kontaktu. Po dwóch latach moja koleżanka odeszła. Ja z dnia na dzień przestałam się odzywać do kogokolwiek. Pamiętam dokładnie tą sytuację, kiedy jedna z dziewczyn coś do mnie mówiła a ja miałam taki tok myślenia, że przecież ona wie, że ja nie jestem w stanie nawiązać z nią bliższego kontaktu, czego ona ode mnie chce i niech najlepiej zostawi mnie w spokoju, bo robi to z litości.
Przez dwa lata tłumiłam w sobie wszelkie emocje, codziennie obwiniałam się o to, że nie jestem w stanie się zmienić, planowałam, że następnego dnia będzie inaczej, i tak w kółko. Po jakimś czasie nie byłam w stanie podać komuś czegoś (np. kartki) nie trzęsącą się ręką, mając w głowie myśli, że przecież ONI powinni wiedzieć, że inaczej nie mogę. Doszło do tego, że na drugą stronę korytarza przechodziłam jak pijana. Kiedy wychodziłam ze szkoły byłam nieprzytomna ze strachu i stresu, jednocześnie okropnie rozżalona i wściekła na siebie, że tak to wygląda. Że w szkole duszę się od emocji, których nie jestem w stanie wyrazić.
Trwało to dwa lata, ale mam poczucie, że ten pierwszy rok izolacji, w którym utrwaliłam pewien wzorzec, był kluczowy. W kolejnej klasie byłam tak wyczerpana, że byłam tak jakby emocjonalnie wyprana.
Równolegle chodziłam do szkoły muzycznej, w której udało mi się przełamać i przez jakiś czas prowadziłam 'podwójne życie'. Jednak na dłuższą metę się tak nie da, bo to, jak zachowywałam się w liceum stopniowo zaczęło coraz bardziej wpływać na moje życie poza nim.
Przez ok. pół roku po skończeniu liceum funkcjonowałam w miarę normalnie, ale byłam chronicznie zmęczona i czułam, że to napięcie we mnie siedzi i w pewnym momencie się ujawni. Pewnego dnia okazało się, że nie jestem w stanie podnieść do ust łyżki z zupą nie trzęsącą się ręką. Rodzina udawała, że tego nie widzi, ja nie wiedziałam co robić.
Po ok. roku do całej gamy objawów somatycznych doszło to, że nie mogłam patrzeć jak ktoś je i jak ktoś podaje coś drugiej osobie. Na poziomie intelektu zdawałam sobie sprawę, że to normalne zachowania, ale na poziomie fizyczno-emocjonalnym miałam poczucie, że jeśli ktoś je obok mnie, to robi to przeciwko mnie, i dlaczego on musi mnie tak męczyć...? (cudownie absurdalne, prawda?)
Trwało to jakiś czas, byłam na terapii grupowej, na której ani prowadzący ani inni pacjenci nie traktowali mnie poważnie (ok, nie wszyscy). W każdym razie, zaczęłam myśleć, że może wyolbrzymiam swoje problemy, w końcu miałam szczęśliwe dzieciństwo, żadnego bicia, ani ojca alkoholika...
Ale objawy nie minęły. Zaczęłam przejmować się tym, że jestem obciążona genetycznie (mój dziadek miał schizofrenię, tata był chorobliwie nieśmiały, babcia przez całe życie miała stany lękowe, mama nerwicę, a brat mamy depresję - która z tego co wywnioskowałam była skutkiem jego fobii społecznej).
Zmiana zaczęła się od tego, że powiedziałam mojej cioci o artykule o chłopcu, który wyleczył się z depresji śmiechoterapią. Ona stwierdziła, że jeśli komuś na czymś zależy, to jest w stanie to osiągnąć. Domyślam się, że ona tego nie pamięta, ja zapamiętałam bardzo dobrze tą rozmowę, bo był to dla mnie impuls do działania.
Następnego dnia zaczęłam się śmiać. Nie miałam nic do stracenia. Czułam się beznadziejnie, a jednocześnie miałam świadomość swoich dużych intelektualnych możliwości, poczucia humoru, ciekawości świata, czegoś, czego nie mogę wykorzystać przez fizyczne napięcie.
Po ok. dwóch tygodniach zaczęły puszczać pierwsze napięte mięśnie w karku. Niesamowicie się ucieszyłam, że to działa i stwierdziłam, że będę się śmiać tak długo, dopóki się nie wyleczę.
Na początku śmiałam się ok. godz dziennie. Rodzice nie specjalnie wierzyli, że mi to pomoże, ale ja intuicyjnie czułam, że właśnie to mi jest potrzebne i jeśli nie śmiech to chyba nic.
Stopniowo moje ciało zaczęło pozbywać się tego niepotrzebnego napięcia. Tak jak Ty Denoise piszesz o kościach, mi też całe ciało zaczęło chrupać, strzelać, odtykały się uszy, oczy, nos. Nogi, szczególnie stopy bardzo mnie bolały, w końcu w stopach są zakończenia nerwowe wszystkich narządów. Okazało się, że przez długotrwały stres miałam zablokowaną szczękę (zaczęła wydawać takie stukanie, kiedy coś jadłam) i to było przyczyną problemów z jedzeniem. Mięśnie języka również zaczęły mi się rozluźniać i stopniowo znikać 'gulka' w gardle. Powoli z twarzy zaczął znikać 'uległy' wyraz, każdego dnia byłam ( i jestem) coraz bardziej swobodna. Może śmiesznie to wszystko brzmi, ale w liceum kontrolując swoje spontaniczne reakcje, tak jakby blokowałam swoje zmysły, działałam wbrew naturze. Śmiech stał się przeciwwagą dla zgromadzonego stresu, czymś co pozwoliło wyzwolić ciało z ograniczeń.
Powoli też sobie uświadamiałam, że będąc w stanie największego napięcia wiele rzeczy sobie wmawiałam. Np. idealizowałam chłopaka, z którym się spotykałam, wmawiając sobie, że jestem w nim zakochana i że on jest mi w stanie pomóc. Samo to, że był 'swobodny' w sensie normalny mi niesamowicie imponowało, krótko mówiąc to, że normalne czynności nie sprawiają mu problemu i że się mną 'zajął' w przeciwieństwie do innych wystarczyło żebym stworzyła w głowie całą wizję.
To, żeby uwierzyć, że jestem w stanie z tego wyjść było oczywiście niesamowicie trudne (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to fobia, działałam intuicyjnie). Bardzo pomogła mi książka Anthonego de Mello - o tym, żeby być tu i teraz, obserwować siebie z zewnątrz, pozwolić emocjom przepływać, a nie skupiać się na nich, i żeby wszystko przyjmować bez wcześniejszych uprzedzeń, tak jakby było się dzieckiem, ale ze świadomością dorosłego. On pisze tam o tym, że człowiek jest w stanie to zrozumieć kiedy jest naprawdę w złym stanie i myślę, że coś w tym jest. Wypracowałam sobie korzystając z książki technikę, bez której jestem pewna, że byłoby mi nieporównywalnie ciężej.
Tak samo jak Denoise i frezja mam poczucie, że kiedy już moje ciało będzie zupełnie pozbawione napięcia, a wiem, że będzie tak niedługo, będę mogła wszystko. Bo dzięki wychodzeniu ze swoich problemów zyskałam samoświadomość, wiem, że jestem wytrwała i że jestem w stanie dużo przetrwać, że chcę poznawać innych ludzi i że nie boję się życia. A jednocześnie jestem ciekawa innych, to jest dla mnie coś nowego, że będę mogła po prostu słuchać innych bez poczucia przymusu i napięcia.
Tak jakby teraz odsłaniał mi się świat, który dla zdrowych ludzi jest czymś normalnym a dla mnie był zawsze za 'zasłoną'.
Ciekawa jestem, czy Wy podobnie do mnie odczuwaliście swoje problemy.
Pozdrawiam wszystkich.