07 Kwi 2019, Nie 9:41, PID: 788250
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 07 Kwi 2019, Nie 9:43 przez MissCthulhu.)
Często po atakach grand mal (padaczkowych) przez dwa, trzy dni mam tzw. "brain fog", b. ciężko mi się na czymkolwiek skupić i wchodzi taka potężna fala derealizacji. Na co dzień preferuję słowo pisane, bo daje czas do namysłu, a w rozmowach fejs-tu-fejs czasem zdarza mi się palnąć jakąś nieprzemyślaną pierdołę (jak każdemu, ale nie każdego to dręczy co ranek przez parę miesięcy) czy zrobić gafę, którą najczęściej obracałam w żart; brakuje mi jednak jeszcze stosownego obycia w "small talku" by uznać, że z wysławianiem się jest u mnie płynnie. Pewnie by tak było, gdyby odjąć czynnik lękowy, bo tak sobie myślę, że wtedy to zupełnie jak z pisaniem... Tyle, że pisząc nie muszę martwić się o swoją postawę, ton głosu, czy mam rozwiane włosy, jak wyglądam, czy pocę się - i tu zaczynam się pocić - ani analizować, czy się denerwuję - bo wtedy, analogicznie, zaczynam się denerwować.
Gdy poznaję kogoś nowego, to ludzie teraz najczęściej dążą do spotkania już po wymianie kilku wiadomości; dla mnie ten model jest nietrafiony, po pierwsze chcę wiedzieć coś więcej o osobie z którą się spotkam jeszcze ZANIM będziemy skazani na spędzenie ze sobą tej godzinki czy dwóch w kawiarni; po drugie, nie lubię iść na spotkania "nieprzygotowana", ale to wiąże się z moim nawykiem kręcenia sobie w głowie tzw. filmów, czyli tego jak poprowadzić rozmowę jeśli powie A, jeśli powie B, jeśli powie C... Chciałabym, by w moje życie wkradło się trochę spontaniczności ale nie jestem na nią, podobnie jak na bezproblemowe utrzymywanie kontaktu wzrokowego i prowadzenie dyskusji, gotowa. Takie problemy niestety bardzo izolują, każda odniesiona porażka w small-talku boli niewspółmiernie do jej wartości (druga strona zapomina po momencie i wiem o tym na poziomie intelektualnym, ale na poziomie emocjonalnym JA niestety nie zapominam) i daje doświadczenie do kolejnej próby, tylko tych prób po jakimś czasie nie chce się już podejmować. I to takie błędne koło, bo im bardziej jest się samotnym, tym ciężej samotność przerwać.
Gdy poznaję kogoś nowego, to ludzie teraz najczęściej dążą do spotkania już po wymianie kilku wiadomości; dla mnie ten model jest nietrafiony, po pierwsze chcę wiedzieć coś więcej o osobie z którą się spotkam jeszcze ZANIM będziemy skazani na spędzenie ze sobą tej godzinki czy dwóch w kawiarni; po drugie, nie lubię iść na spotkania "nieprzygotowana", ale to wiąże się z moim nawykiem kręcenia sobie w głowie tzw. filmów, czyli tego jak poprowadzić rozmowę jeśli powie A, jeśli powie B, jeśli powie C... Chciałabym, by w moje życie wkradło się trochę spontaniczności ale nie jestem na nią, podobnie jak na bezproblemowe utrzymywanie kontaktu wzrokowego i prowadzenie dyskusji, gotowa. Takie problemy niestety bardzo izolują, każda odniesiona porażka w small-talku boli niewspółmiernie do jej wartości (druga strona zapomina po momencie i wiem o tym na poziomie intelektualnym, ale na poziomie emocjonalnym JA niestety nie zapominam) i daje doświadczenie do kolejnej próby, tylko tych prób po jakimś czasie nie chce się już podejmować. I to takie błędne koło, bo im bardziej jest się samotnym, tym ciężej samotność przerwać.