23 Maj 2017, Wto 23:38, PID: 702655
Dziękuję Ci bardzo za kontakt i Twoje doświadczenia. Życzę Ci żebyś mógł się poczuć choć trochę lepiej i żebyś był zadowolony ze swoich dzieci. Żeby one to czuły i wiedziały, że je kochasz i jesteś z nich zadowolony. Ja teraz już to wiem, że przez to że ja nie byłam zadowolona z siebie i nie akceptowałam samej siebie, zrobiłam też dużą krzywdę swoim dzieciom, szczególnie starszej, obecnie 19-letniej córce.
Nie byłam z niej zadowolona i nie akceptowałam jej w głębi duszy, nie mówiłam za często że ją kocham, bardzo rzadko przytulałam. Wydawało mi się, że ona tego nie potrzebuje. Jak bardzo się myliłam. Gdy odnosiła jakieś swoje sukcesy, a jest zdolną i mądrą dziewczyną, nie zwracałam na to zbytniej uwagi i nie doceniałam, myśląc: "Przecież co to dla niej, to nie wymaga od niej żadnego wysiłku, więc po co chwalić?". Jak bardzo się myliłam. Skończyło się to dla niej w gimnazjum epizodem fobii społecznej i myślami samobójczymi. Gdy później już o tym rozmawiałyśmy, ona tak to opisała, oczywiście nie używając jakiś medycznych określeń, tak swoimi słowami.
Gdy zobaczyłam jak to działa, starałam się i staram w trochę inny sposób traktować mojego syna: doceniać jego wysiłki, dużo z nim rozmawiać, pytać o kłopoty, być z niego zadowolonym, tak żeby on mógł poczuć się również zadowolony z siebie i z sobą, żeby nie szukał za wszelką cenę potwierdzenia swojej wartości. Jest to łatwiejsze w jego przypadku, bo jest bardziej otwartą osobą i bardziej odwzajemnia moje uczucia (pomimo tego, że ponad 10 lat temu zdiagnozowano u niego autyzm i jest w klasie integracyjnej). A może jednak, to że inaczej go traktowałam, tzn. byłam mniej krytyczna a bardziej zauważałam wysiłki, starania i postępy, może właśnie to spowodowało, że jest bardziej otwarty w stosunkach ze mną innymi. Do tego już nie dojdę. Nie wiem.
Wiem jednak, że córka zauważa inne traktowanie (mówi o tym). Oskarża nas o to że zawsze ją krytykowaliśmy i nie docenialiśmy jej sukcesów. Pewnie też podświadomie czuje (choć o tym właśnie nie mówi), że została trochę zepchnięta na "boczny tor" w momencie gdy dowiedzieliśmy się, że syn jest niepełnosprawny i poświęciliśmy całą swoją uwagę na niego i jego terapię. Teraz właśnie zdała egzamin dojrzałości, ale już wcześniej zmieniła się, stała się bardzo towarzyska, udzielała się w imprezach szkolnych (gra na gitarze elektrycznej), odnalazła siebie i swoją wartość. Udało jej się chyba dzięki silnej osobowości i pewnej bliskiej koleżanki, która pomogła jej może uwierzyć siebie. Teraz jest dobrze, jednak jak to ze mną, widzę pewien cień. Mam nadzieję, że jej pewność siebie i szczęście jest osadzone w niej samej i nie opiera się tylko na dziewczynie, która jej pomogła.
Nie chcę jednak czuć wyrzutów sumienia z powodu tego, że być może zrobiłam/robię krzywdę moim dzieciom. Byłam/jestem mamą wystarczająco dobrą. Nie jest łatwo dać swoim dzieciom coś czego ani ja sama, ani mój mąż nie otrzymaliśmy w swoich rodzinnych domach. A gdy sobie wspominamy razem to nasze domy miały dwie wspólne cechy: brak miłości, czułości, cierpliwości, poświęcanego czasu, a w zamian pełen krytycyzm. Jak to mówią: "Z pustego i Salomon nie naleje".
Jedyne co mogę sobie zarzucić to fakt, że przez te wszystkie lata nie zrobiłam nic z sobą, ze swoją przeszłością, fobią, obniżonym cały czas nastrojem, co mogłoby pomóc i moim dzieciom.
PS. Chcę skończyć już pisanie we wszystkich wątkach, bo zabiera mi to za dużo czasu. Ale głupio mi był nie odpowiedzieć, bo sama prosiłam o kontakt. Dziękuję jeszcze raz za odpowiedź.
Nie byłam z niej zadowolona i nie akceptowałam jej w głębi duszy, nie mówiłam za często że ją kocham, bardzo rzadko przytulałam. Wydawało mi się, że ona tego nie potrzebuje. Jak bardzo się myliłam. Gdy odnosiła jakieś swoje sukcesy, a jest zdolną i mądrą dziewczyną, nie zwracałam na to zbytniej uwagi i nie doceniałam, myśląc: "Przecież co to dla niej, to nie wymaga od niej żadnego wysiłku, więc po co chwalić?". Jak bardzo się myliłam. Skończyło się to dla niej w gimnazjum epizodem fobii społecznej i myślami samobójczymi. Gdy później już o tym rozmawiałyśmy, ona tak to opisała, oczywiście nie używając jakiś medycznych określeń, tak swoimi słowami.
Gdy zobaczyłam jak to działa, starałam się i staram w trochę inny sposób traktować mojego syna: doceniać jego wysiłki, dużo z nim rozmawiać, pytać o kłopoty, być z niego zadowolonym, tak żeby on mógł poczuć się również zadowolony z siebie i z sobą, żeby nie szukał za wszelką cenę potwierdzenia swojej wartości. Jest to łatwiejsze w jego przypadku, bo jest bardziej otwartą osobą i bardziej odwzajemnia moje uczucia (pomimo tego, że ponad 10 lat temu zdiagnozowano u niego autyzm i jest w klasie integracyjnej). A może jednak, to że inaczej go traktowałam, tzn. byłam mniej krytyczna a bardziej zauważałam wysiłki, starania i postępy, może właśnie to spowodowało, że jest bardziej otwarty w stosunkach ze mną innymi. Do tego już nie dojdę. Nie wiem.
Wiem jednak, że córka zauważa inne traktowanie (mówi o tym). Oskarża nas o to że zawsze ją krytykowaliśmy i nie docenialiśmy jej sukcesów. Pewnie też podświadomie czuje (choć o tym właśnie nie mówi), że została trochę zepchnięta na "boczny tor" w momencie gdy dowiedzieliśmy się, że syn jest niepełnosprawny i poświęciliśmy całą swoją uwagę na niego i jego terapię. Teraz właśnie zdała egzamin dojrzałości, ale już wcześniej zmieniła się, stała się bardzo towarzyska, udzielała się w imprezach szkolnych (gra na gitarze elektrycznej), odnalazła siebie i swoją wartość. Udało jej się chyba dzięki silnej osobowości i pewnej bliskiej koleżanki, która pomogła jej może uwierzyć siebie. Teraz jest dobrze, jednak jak to ze mną, widzę pewien cień. Mam nadzieję, że jej pewność siebie i szczęście jest osadzone w niej samej i nie opiera się tylko na dziewczynie, która jej pomogła.
Nie chcę jednak czuć wyrzutów sumienia z powodu tego, że być może zrobiłam/robię krzywdę moim dzieciom. Byłam/jestem mamą wystarczająco dobrą. Nie jest łatwo dać swoim dzieciom coś czego ani ja sama, ani mój mąż nie otrzymaliśmy w swoich rodzinnych domach. A gdy sobie wspominamy razem to nasze domy miały dwie wspólne cechy: brak miłości, czułości, cierpliwości, poświęcanego czasu, a w zamian pełen krytycyzm. Jak to mówią: "Z pustego i Salomon nie naleje".
Jedyne co mogę sobie zarzucić to fakt, że przez te wszystkie lata nie zrobiłam nic z sobą, ze swoją przeszłością, fobią, obniżonym cały czas nastrojem, co mogłoby pomóc i moim dzieciom.
PS. Chcę skończyć już pisanie we wszystkich wątkach, bo zabiera mi to za dużo czasu. Ale głupio mi był nie odpowiedzieć, bo sama prosiłam o kontakt. Dziękuję jeszcze raz za odpowiedź.