10 Lip 2009, Pią 22:11, PID: 162967
O Dżizas! Ja też przechodziłam te katusze z odruchami wymiotnymi i teraz, czytając wasze wypowiedzi, wskrzesiłam te demony w pamięci... To było naprawdę piekło.
Tyle, że u mnie to nie trwa zazwyczaj miesiącami. Są jakieś takie okresy po tydzień - dwa, kiedy non stop czuję te okropne mdłości, później "odpuszcza" - tak naprawdę nerwica dalej się rozwija, ale mdłości nie odczuwam, odzwyczajam się od nich, później znowu wracają.
Dowodem na to, że nieleczona, nawrotowa, choroba jednak się rozwija (nawet w tych okresach "zaniku") jest mój ostatni ostry atak nerwicy - najokropniejszy i najdłuższy, jaki do tej pory w ogóle miałam. Wtedy moje życie zamieniło się w piekło pełne strachu. Pamiętam te regularne pobudki o 4 albo 5 nad ranem, sama w czterech białych ścianach, niczym w izolace. Pierwsza myśl, która przychodziła do głowy, wstrzykiwała mi kolejną porcję paralizującego strachu, trwogi, obrzydzenia, tak, że nie mogłam się podnieść z łóżka, a jednak musiałam. Odruch wymiony stawał się po pewym czasie już tak mocny, że nie dawałam rady go powstrzymywać i wtedy musiałam mimo wszystko biec do łazienki, cała zimna i spocona, z czarnymi plamami przed oczyma...
A najgorsze jest to, że jeszcze ani razu nie byłam z tym u lekarza, mimo że z chorobą borykam się odkąd pamiętam. Nie byłam skłonna wtedy nazywać swojego stanu chorobą. Tłumaczyłam o wszystko jakoś: a to mój charaker, a to niezaradność, a to sytuacja, w której sama się posawiłam. I z pewnością miałam rację. Próbowałam to zmienić. Próbowałam zapomnieć o tym, że czasami mnie napada bezpodstawna panika, że często mnie zniewala strach i o wielu innyc rzeczach. Starałam się po prostu normalnie żyć. Ale to nie pomogło.
Dlatego teraz zapisałam się do psychiatry - wizytę mam dopiero we wrześniu, bo teraz pracuję daleko od Poznania.
Może szkoda, że nie pomyślałam o wizycie u specjalisty wcześniej. Mam jednak wątpliwości doyczące leków - a na pewno mi jakąś chemię przepisze. Prawie na 100 procen później będzie problem z odstawieniem i tego się najbardziej boję...
Tyle, że u mnie to nie trwa zazwyczaj miesiącami. Są jakieś takie okresy po tydzień - dwa, kiedy non stop czuję te okropne mdłości, później "odpuszcza" - tak naprawdę nerwica dalej się rozwija, ale mdłości nie odczuwam, odzwyczajam się od nich, później znowu wracają.
Dowodem na to, że nieleczona, nawrotowa, choroba jednak się rozwija (nawet w tych okresach "zaniku") jest mój ostatni ostry atak nerwicy - najokropniejszy i najdłuższy, jaki do tej pory w ogóle miałam. Wtedy moje życie zamieniło się w piekło pełne strachu. Pamiętam te regularne pobudki o 4 albo 5 nad ranem, sama w czterech białych ścianach, niczym w izolace. Pierwsza myśl, która przychodziła do głowy, wstrzykiwała mi kolejną porcję paralizującego strachu, trwogi, obrzydzenia, tak, że nie mogłam się podnieść z łóżka, a jednak musiałam. Odruch wymiony stawał się po pewym czasie już tak mocny, że nie dawałam rady go powstrzymywać i wtedy musiałam mimo wszystko biec do łazienki, cała zimna i spocona, z czarnymi plamami przed oczyma...
A najgorsze jest to, że jeszcze ani razu nie byłam z tym u lekarza, mimo że z chorobą borykam się odkąd pamiętam. Nie byłam skłonna wtedy nazywać swojego stanu chorobą. Tłumaczyłam o wszystko jakoś: a to mój charaker, a to niezaradność, a to sytuacja, w której sama się posawiłam. I z pewnością miałam rację. Próbowałam to zmienić. Próbowałam zapomnieć o tym, że czasami mnie napada bezpodstawna panika, że często mnie zniewala strach i o wielu innyc rzeczach. Starałam się po prostu normalnie żyć. Ale to nie pomogło.
Dlatego teraz zapisałam się do psychiatry - wizytę mam dopiero we wrześniu, bo teraz pracuję daleko od Poznania.
Może szkoda, że nie pomyślałam o wizycie u specjalisty wcześniej. Mam jednak wątpliwości doyczące leków - a na pewno mi jakąś chemię przepisze. Prawie na 100 procen później będzie problem z odstawieniem i tego się najbardziej boję...