10 Lut 2022, Czw 12:05, PID: 854432
W temacie "zanikających" deal-breakerów - wypowiadam się tutaj wyłącznie na podstawie własnych doświadczeń i nie roszczę prawa do uogólniania ich.
No więc ja należę do tych osób, którym zdarzyło się zignorować czerwone flagi - wprawdzie nie jakieś hardkorowe, bo jestem przekonana, że pewne cechy czy zachowania odtrąciłyby mnie natychmiast (nadużywanie alkoholu, agresja, szerzenie nienawiści etc). Oczywiście w obu przypadkach to przymknięcie oka się na mnie "zemściło", czy też mówiąc bardziej bezpośrednio - poniosłam konsekwencje swojej naiwności.
Na przykład raz zignorowałam pewne zachowania i wypowiedzi świadczące o mizoginii - nie mialam wtedy pojęcia o alternatywnej rzeczywistości inceli i różnokolorowych "pigułek" (chodzi mi o black, red i inne "pille", nie o narkotyki), więc myślałam wtedy, że ta osoba po prostu została zraniona, a nie że podporządkowała wiele poglądów internetowej ideologii.
Analogicznie w drugim przypadku - nie miałam prawie żadnych doświadczeń z fanatyzmem religijnym, otaczali mnie prawie wyłącznie katolicy, ale "letni", dlatego też zignorowałam zagrożenie płynące z wejścia w środowisko ultrakonserwatywne i ultrareligijne jako osoba z przeciwnej strony barykady socjopolitycznej. W zasadzie nawet nie tyle zignorowałam, co nawet nie byłam jego świadoma. No i jakiś czas później wylądowałam po raz drugi na kozetce u psychiatry (chociaż moja droga do jej gabinetu była oczywiście bardziej złożona).
W dodatku intensywne, wręcz obezwładniające uczucie zakochania jest trochę jak odmienny stan świadomości - fruwając pół metra nad ziemią i patrząc przez okulary w kształcie serduszek można pewnych rzeczy naprawdę nie zauważyć. Zwłaszcza, jeśli się nie było na nie wcześniej wyczulonym.
Gdybym teraz musiała szukać nowego partnera, to pewnie byłoby to bardzo trudne, bo musiałaby to być osoba dojrzała emocjonalnie i mocno empatyczna. Identyczne poglądy nie byłyby konieczne, ale na hasła zdradzające poparcie różnego rodzaju konserwatywnych idei musiałabym kończyć znajomość, a podaż chłopaków-lewaków jest znacznie mniejsza niż popyt.
Jeszcze słówko w temacie dzieci - jako że biologia mnie ciśnie (najwyraźniej jednak należę do tych kobiet, którym "się odmienia"), to rozważam czasem kwestie rodzicielskie. Na jakieś 90% nie rozmnożę się - nie tylko ze względów etycznych (przekazałabym dziecku obciążenie chorobami psychicznymi i mogłabym niechcący przekazać mu też swoje negatywne przekonania odnośnie świata i ludzi), ale również - a może przede wszystkim - przez brak odpowiedniego partnera. "Odpowiedniego", czyli prawdziwie dojrzałego, świadomego trudów rodzicielstwa, zaangażowanego, wrażliwego i empatycznego. Kogoś, na kim można w stu procentach polegać, kto nie zabierze zabawek do innej piaskownicy, kiedy np. byłabym wycieńczona w połogu, a noworodek robiłby to, co noworodki zwykle robią.
W jakimś filmiku na jutubie usłyszałam stwierdzenie, które może i jest banalne, ale ma w sobie dużo prawdy - na cale życie są tylko związki szczęśliwe.
(Tutaj oczywiście można dyskutować na temat tego, jakiż to związek można uznać za szczęśliwy. Bo przy malych potrzebach emocjonalnych, być może wystarczy być dobrymi współlokatorami).
No więc ja należę do tych osób, którym zdarzyło się zignorować czerwone flagi - wprawdzie nie jakieś hardkorowe, bo jestem przekonana, że pewne cechy czy zachowania odtrąciłyby mnie natychmiast (nadużywanie alkoholu, agresja, szerzenie nienawiści etc). Oczywiście w obu przypadkach to przymknięcie oka się na mnie "zemściło", czy też mówiąc bardziej bezpośrednio - poniosłam konsekwencje swojej naiwności.
Na przykład raz zignorowałam pewne zachowania i wypowiedzi świadczące o mizoginii - nie mialam wtedy pojęcia o alternatywnej rzeczywistości inceli i różnokolorowych "pigułek" (chodzi mi o black, red i inne "pille", nie o narkotyki), więc myślałam wtedy, że ta osoba po prostu została zraniona, a nie że podporządkowała wiele poglądów internetowej ideologii.
Analogicznie w drugim przypadku - nie miałam prawie żadnych doświadczeń z fanatyzmem religijnym, otaczali mnie prawie wyłącznie katolicy, ale "letni", dlatego też zignorowałam zagrożenie płynące z wejścia w środowisko ultrakonserwatywne i ultrareligijne jako osoba z przeciwnej strony barykady socjopolitycznej. W zasadzie nawet nie tyle zignorowałam, co nawet nie byłam jego świadoma. No i jakiś czas później wylądowałam po raz drugi na kozetce u psychiatry (chociaż moja droga do jej gabinetu była oczywiście bardziej złożona).
W dodatku intensywne, wręcz obezwładniające uczucie zakochania jest trochę jak odmienny stan świadomości - fruwając pół metra nad ziemią i patrząc przez okulary w kształcie serduszek można pewnych rzeczy naprawdę nie zauważyć. Zwłaszcza, jeśli się nie było na nie wcześniej wyczulonym.
Gdybym teraz musiała szukać nowego partnera, to pewnie byłoby to bardzo trudne, bo musiałaby to być osoba dojrzała emocjonalnie i mocno empatyczna. Identyczne poglądy nie byłyby konieczne, ale na hasła zdradzające poparcie różnego rodzaju konserwatywnych idei musiałabym kończyć znajomość, a podaż chłopaków-lewaków jest znacznie mniejsza niż popyt.
Jeszcze słówko w temacie dzieci - jako że biologia mnie ciśnie (najwyraźniej jednak należę do tych kobiet, którym "się odmienia"), to rozważam czasem kwestie rodzicielskie. Na jakieś 90% nie rozmnożę się - nie tylko ze względów etycznych (przekazałabym dziecku obciążenie chorobami psychicznymi i mogłabym niechcący przekazać mu też swoje negatywne przekonania odnośnie świata i ludzi), ale również - a może przede wszystkim - przez brak odpowiedniego partnera. "Odpowiedniego", czyli prawdziwie dojrzałego, świadomego trudów rodzicielstwa, zaangażowanego, wrażliwego i empatycznego. Kogoś, na kim można w stu procentach polegać, kto nie zabierze zabawek do innej piaskownicy, kiedy np. byłabym wycieńczona w połogu, a noworodek robiłby to, co noworodki zwykle robią.
W jakimś filmiku na jutubie usłyszałam stwierdzenie, które może i jest banalne, ale ma w sobie dużo prawdy - na cale życie są tylko związki szczęśliwe.
(Tutaj oczywiście można dyskutować na temat tego, jakiż to związek można uznać za szczęśliwy. Bo przy malych potrzebach emocjonalnych, być może wystarczy być dobrymi współlokatorami).