20 Sty 2018, Sob 6:42, PID: 726612
Podobnie here. Ojca poznałem jakoś na przełomie zerówki i pierwszej klasy, dotychczasowo mieszkając z dziadkiem i babcią. Pierwszy raz zamieszkałem z rodzicami jakoś w drugiej trzeciej podstawówce, później około piątej znowu na tym samym mieszkaniu i na stałe od połowy szóstej w innej lokalizacji.
Okres gimnazjalny to była jedna wielka awantura z przerwami. Ojciec do mnie z startował typu "jak trzymasz ten talerz", czy szykował obiad (nie lubiłem sałatek, surówek- u babci jeżeli na obiad były ziemniaki z kotletem to ewentualnie mizeria/buraki) z najobrzydliwszymi surówkami jakie można przyrządzić/kupić i jedz to na siłę z odruchem wymiotnym, bo przecież zdrowe. Pasa rzadko używał, raczej otwarta i klapsy na dupe, rzadziej na dziąsło. Co robiła matka jeżeli była w domu? Ot próbowała stawać między nami, co nigdy nie skutkowało. Dymy na linii ojciec-matka równie częste jak te ojciec-syn. Największa afera była, kiedy matka z nożem kuchennym piszczała w rogu kuchni (nadmienię, że w takim bloku w jakim mieszkam z pokoju słyszę kichnięcie sąsiada), a ojciec na nią charkał xD Oczywiście matka po takich awanturach przylatywała do mnie "jesteś najważniejszy, nie pozwolę cię skrzywdzić" i takie czcze gadanie. Gdy pokłóciłem się z matką to bez oporów prowokacyjnie mówiła do mnie, ale do ojca "no debil, no".
Chyba jedynym klejem ich związku były alimenty, zwłaszcza że ojciec jedne już płacił.
Po gimnazjum się poluźniło, kłótnie było rzadsze. Dochodziło do przegranych przepychanek. Jakoś przed wakacjami pierwszej klasy wpadłem na najlepszego koleżkę z młodych lat (kiedy jeszcze zabawa jakoś mi wychodziła). Spytał czy idziemy pomyśleć coś na wolno (super, będę miał jak spędzić czas) i tak zacząłem palić trawę. Nie musiałem dalej jak po gimnazjum wracać po szkole do domu z zakazem wychodzenia. Zaczął się o to burzyć i doszło do kłótni "zaraz ci połamie kręgosłup", ubrałem się wychodzę, ojciec z kuchni krzyczy -nie trzaskaj. Bum, trzasnęło. Wybiega menel z pięściami za mną na klatkę, dostał kopa, matka piłuje gardło. Niedługo potem jednorazowo wziąłem fete (po trawie już dostawałem ciężkiej głowy, a same początki były dobre) i wtedy znalazłem się w najlepszym stanie w życiu, siedzieliśmy na kanapie w kilka osób noga w nogę, ręka w ręka i absolutnie mnie to nie irytowało- zawsze w takich sytuacjach byłem sztywny, było to widać szczególnie po nawet delikatnym szturchnięciu. Po powrocie do domu zaczęła się bitwa z ojcem, zniszczyliśmy szybę w meblu, po czym zaczął mi męczyć ucho. Wtedy chyba zdał sobie sprawę, że to nie chucherko, które od razu odpuszcza i już warunki fizyczne nie były gwarantem przewagi. To było dwa lata temu. Ciągle razem mieszkamy, a z ojcem nie gadam jakoś pół roku. Teraz mogę mu się postawić, ale nie wiem czy byłbym zdolny do odmowy komuś obcemu np. w pracy, a kurator cały czas nagania temat o psychologu D:
Okres gimnazjalny to była jedna wielka awantura z przerwami. Ojciec do mnie z startował typu "jak trzymasz ten talerz", czy szykował obiad (nie lubiłem sałatek, surówek- u babci jeżeli na obiad były ziemniaki z kotletem to ewentualnie mizeria/buraki) z najobrzydliwszymi surówkami jakie można przyrządzić/kupić i jedz to na siłę z odruchem wymiotnym, bo przecież zdrowe. Pasa rzadko używał, raczej otwarta i klapsy na dupe, rzadziej na dziąsło. Co robiła matka jeżeli była w domu? Ot próbowała stawać między nami, co nigdy nie skutkowało. Dymy na linii ojciec-matka równie częste jak te ojciec-syn. Największa afera była, kiedy matka z nożem kuchennym piszczała w rogu kuchni (nadmienię, że w takim bloku w jakim mieszkam z pokoju słyszę kichnięcie sąsiada), a ojciec na nią charkał xD Oczywiście matka po takich awanturach przylatywała do mnie "jesteś najważniejszy, nie pozwolę cię skrzywdzić" i takie czcze gadanie. Gdy pokłóciłem się z matką to bez oporów prowokacyjnie mówiła do mnie, ale do ojca "no debil, no".
Chyba jedynym klejem ich związku były alimenty, zwłaszcza że ojciec jedne już płacił.
Po gimnazjum się poluźniło, kłótnie było rzadsze. Dochodziło do przegranych przepychanek. Jakoś przed wakacjami pierwszej klasy wpadłem na najlepszego koleżkę z młodych lat (kiedy jeszcze zabawa jakoś mi wychodziła). Spytał czy idziemy pomyśleć coś na wolno (super, będę miał jak spędzić czas) i tak zacząłem palić trawę. Nie musiałem dalej jak po gimnazjum wracać po szkole do domu z zakazem wychodzenia. Zaczął się o to burzyć i doszło do kłótni "zaraz ci połamie kręgosłup", ubrałem się wychodzę, ojciec z kuchni krzyczy -nie trzaskaj. Bum, trzasnęło. Wybiega menel z pięściami za mną na klatkę, dostał kopa, matka piłuje gardło. Niedługo potem jednorazowo wziąłem fete (po trawie już dostawałem ciężkiej głowy, a same początki były dobre) i wtedy znalazłem się w najlepszym stanie w życiu, siedzieliśmy na kanapie w kilka osób noga w nogę, ręka w ręka i absolutnie mnie to nie irytowało- zawsze w takich sytuacjach byłem sztywny, było to widać szczególnie po nawet delikatnym szturchnięciu. Po powrocie do domu zaczęła się bitwa z ojcem, zniszczyliśmy szybę w meblu, po czym zaczął mi męczyć ucho. Wtedy chyba zdał sobie sprawę, że to nie chucherko, które od razu odpuszcza i już warunki fizyczne nie były gwarantem przewagi. To było dwa lata temu. Ciągle razem mieszkamy, a z ojcem nie gadam jakoś pół roku. Teraz mogę mu się postawić, ale nie wiem czy byłbym zdolny do odmowy komuś obcemu np. w pracy, a kurator cały czas nagania temat o psychologu D: