12 Maj 2013, Nie 14:32, PID: 350539
Ja byłam w takim stanie, że czułam się zamknięta we własnym ciele. Cały świat zewnętrzny był dla mnie czymś co mi przeszkadzało. To, że ktoś macha ręką, to, że ktoś je, sprawiało mi prawie że ból fizyczny. Tak spięte było moje ciało, że normalne czynności zaczęłam odbierać jako atak na mnie. Naprawdę było to zupełnie absurdalne.
To wszystko były konsekwencje mojego dwuletniego odizolowania się od innych. Dusząc w sobie emocje, hamując wszelkie spontaniczne gesty, konsekwentnie doprowadzałam swoją psychikę i ciało do wyczerpania.
Był taki okres, kiedy czułam się naprawdę źle, że wmawiałam sobie, że widzę świat inaczej, ale nie byłam w stanie tego zrobić jedynie siłą woli, kiedy ciało mówiło mi, że jest spięte.
Nie byłam również w stanie się normalnie uśmiechać, miałam tak spięte mięśnie twarzy, że wychodził mi jakiś grymas.
Nie chodzi o to, żeby myśleć o tym, czy śmiejesz się szczerze czy nie. Chodzi o to, żeby wydawać z siebie odgłosy śmiechu, starając się robić to możliwie jak najgłośniej i zaangażować w to całe ciało. Po jakimś czasie wysyłania takich sygnałów idzie to łatwiej
Tylko, że nie działa to z dnia na dzień. Pierwsze efekty zaczęłam odczuwać po 2 tyg. codziennego śmiania się - od pół do godz. dziennie. Potem to była ciagła walka ze sobą, ze swoim ciałem, chęć udowodnienia sobie, że jeśli udało mi się wgrać pewien mechanizm zachowań, to jestem również w stanie ten mechanizm zmienić.
W czasie tej terapii miałam mnóstwo momentów załamania, zwątpienia, czasem mi się wydawało, że już lepiej było, kiedy trwałam we wcześniejszym stanie. Od zgromadzonego napięcia bolało mnie całe ciało, najbardziej uciążliwy był ból stóp i karku. Śmiejąc się systematycznie zaczęłam rozluźniać to ciało, wszystko zaczęło strzykać, chrzęścić, powoli wracać do normalnego funkcjonowania.
Wiem, że to może brzmieć niepoważnie, że wyleczyłam się śmiechem, ale jak pisałam wcześniej, doszłam po pewnym czasie do tego, że jest w tym logika. Atakuję ciało tak silnym bodźcem jak wcześniej, tylko że pozytywnym. Śmiech jest przeciwwagą dla całego tego stresu, który gromadziłam w sobie tak długo.
To wszystko były konsekwencje mojego dwuletniego odizolowania się od innych. Dusząc w sobie emocje, hamując wszelkie spontaniczne gesty, konsekwentnie doprowadzałam swoją psychikę i ciało do wyczerpania.
Był taki okres, kiedy czułam się naprawdę źle, że wmawiałam sobie, że widzę świat inaczej, ale nie byłam w stanie tego zrobić jedynie siłą woli, kiedy ciało mówiło mi, że jest spięte.
Nie byłam również w stanie się normalnie uśmiechać, miałam tak spięte mięśnie twarzy, że wychodził mi jakiś grymas.
Nie chodzi o to, żeby myśleć o tym, czy śmiejesz się szczerze czy nie. Chodzi o to, żeby wydawać z siebie odgłosy śmiechu, starając się robić to możliwie jak najgłośniej i zaangażować w to całe ciało. Po jakimś czasie wysyłania takich sygnałów idzie to łatwiej
Tylko, że nie działa to z dnia na dzień. Pierwsze efekty zaczęłam odczuwać po 2 tyg. codziennego śmiania się - od pół do godz. dziennie. Potem to była ciagła walka ze sobą, ze swoim ciałem, chęć udowodnienia sobie, że jeśli udało mi się wgrać pewien mechanizm zachowań, to jestem również w stanie ten mechanizm zmienić.
W czasie tej terapii miałam mnóstwo momentów załamania, zwątpienia, czasem mi się wydawało, że już lepiej było, kiedy trwałam we wcześniejszym stanie. Od zgromadzonego napięcia bolało mnie całe ciało, najbardziej uciążliwy był ból stóp i karku. Śmiejąc się systematycznie zaczęłam rozluźniać to ciało, wszystko zaczęło strzykać, chrzęścić, powoli wracać do normalnego funkcjonowania.
Wiem, że to może brzmieć niepoważnie, że wyleczyłam się śmiechem, ale jak pisałam wcześniej, doszłam po pewnym czasie do tego, że jest w tym logika. Atakuję ciało tak silnym bodźcem jak wcześniej, tylko że pozytywnym. Śmiech jest przeciwwagą dla całego tego stresu, który gromadziłam w sobie tak długo.