09 Wrz 2007, Nie 1:09, PID: 1910
Tak, dobrze wszyscy widzicie. Mam chorobę św. Walentego (co za durna nazwa...).
Pozwolicie, że trochę sobie pobiadolę w tym miejscu?
Omawiane choróbsko mam od niedawna, bardzo niedawna. Jego pierwsze natarcie odczułem w listopadzie ubiegłego roku. Pewnego pięknego, pochmurnego dnia wstałem wcześnie rano. Było to tuż przed ósmą, dla mnie jeszcze noc, ale co z tego, musiałem przecież pójść w celu załatwienia pewnej sprawy. Szedłem normalni, dość szybko osiedlową drogą (na osiedlu, które jest częścią dzielnicy leżącej prawie na skraju miasta). Niewiele osób wokół, cisza, spokój, tylko ja niewyspany. Nagle, bez jakichkolwiek zapowiedzi, urwał mi się film. Ale nie trwało to długo, raptem niecałą sekundę. Było jakby cyknięcie przełącznika odpowiedzialnego za włączanie i wyłączanie świadomości. Ta niecała sekunda skończyła się, gdy moja twarz była kilkanaście centymetrów od podłoża. Nie zdążyłem zareagować (może przez niewyspanie? A może przez oszołomienie wywołane utratą przytomności?), gruchnąłem jak kłoda. Poczułem, jak niektóre części twarzy trą o żwir jak o papier ścierny. Osłabiony wstałem. Czując ból i dziwne uczucie dotyku na brodzie, dotknąłem ją ręką. Spojrzałem na dłoń, była prawie cała w świeżutkiej krwi. Przerażony i zdezorientowany postanowiłem jak najprędzej wrócić do domu (obym nie spotkał po drodze kogokolwiek!) i opatrzyć rany. Szedłem dość szybko, próbując jednocześnie zatamować krwotok za pomocą rękawa swojego polarka. Po kilku chwilach rękaw był cały mokry i brązowy od plam po krwi. Chciałem jak najprędzej znaleźć się w domu. Nie doszedłem, znów urwał mi się film. Tym razem jednak trwało to znacznie dłużej. Ocknąłem się w karetce. Po dojechaniu do szpitala usadowiono mnie na marnej jakości wózeczku (pierwszy raz pojeździłem sobie na wózku inwalidzkim! ) i wożono od sali do sali. Nie pamiętam gdzie dokładnie byłem, co mi robiono, ile czasu to zajęło. Po ataku padaczki zawsze jest się oszołomionym na tyle, że kontakt z rzeczywistością jest fatalny. Pamiętam tylko, że zrobiono mi prześwietlenie. Bolał mnie lewy bark. I, jak się okazało, lewy obojczyk został złamany z drobnym przemieszczeniem. Po założeniu gipsu i jakichś formalnościach, wypuszczono mnie. Razem z dwiema osobami mi towarzyszącymi wróciłem do domu taksówką. Kierowca na mój widok przestraszył się i spytał, czy zostałem pobity. Po powrocie chyba obejrzałem się w lustrze. Zresztą to nieistotne. Zobaczyłem po prostu, co stało się z moją powłoką. Wspomniany złamany obojczyk, mocno stłuczone kolana (nadal mają one drobne rumieńce, ale wcześniej zamiast nich była czerwono-fioletowa miazga), rozdarte w miejscach kolan spodnie (do wyrzucenia), rany tłuczone twarzy (broda, środek nosa i tuż nad lewym okiem). Blizny po tych ranach mam do teraz, nie wiem co z nimi zrobić, skonsultuję to jeszcze z dermatolożką.
Ale to nie koniec. Kilka tygodni później, też o rannej porze, zadzwonił mój kolega. Zaspany odebrałem pogadałem, szybko skończyłem ze względu na zmęczenie ciągłym leżeniem z lewą ręką w gipsie. Tylko odłożyłem telefon, postanowiłem się znowu położyć i... urwał mi się film. Przytomność odzyskałem akurat wtedy, gdy do mieszkania wchodzili sanitariusze. I znów jazda do szpitala (tym razem innego), problemy z kontaktowaniem (ależ ja głupoty gadałem!) i jazda na wózku inwalidzkim (juuupi! ). W tym zasranym szpitalu spędziłem trochę ponad pół doby (dosłownie!) czekając na kolejnych lekarzy, którzy mnie obejrzą. Chirurg szczękowy chciał założyć mi szwy na śluzówkę jamy ustnej, na co się nie zgodziłem (nakłuwanie? Szwy? O nie, nie, nie!). Powróciłem do domu taksówką, tym razem w towarzystwie jednej osoby. Na miejscu okazało się, że w czasie ataku padaczki rzucałem się bardzo, piana z pyska leciała, a przez szczękościsk pokropiłem ścianę własną krwią, uszkodziłem sobie śluzówkę, oraz naruszyłem dolne zęby (jedynki i dwójki były strasznie poluzowane). Z tym ostatnim musiałem się wybrać do chirurga szczękowego. Zrobiono mi prześwietlenie zębów i okazało się, że zęby nie zostały uszkodzone (ufffff...), ale tylko poluzowane w dziąsłach. Związano, skrępowano mi je za pomocą specjalnego drutu (jeżu, jak bolało to wtykanie metalu między zęby... :-(), po czym otrzymałem polecenie, by nie jeść twardych pokarmów, przez które zęby mogłyby się złamać i/lub wypaść.
W tym czasie zrobiono mi badanie głowy, moja neurolożka powiedziała, że mam padaczkę. Przepisała mi lek o nazwie Depakine Chrono 300, który od tamtego czasu łykam dwa razy dziennie. Następne tygodnie to zwykłe, męczące leżenie z gipsem (posługiwanie się komputerem za pomocą jednej ręki jest doprawdy frapujące!). Przy prześwietleniu barku wyszło na jaw, że ze złamania z lekkim przemieszczeniem zrobiło się złamanie ze sporym przemieszczeniem. Ortopeda trochę pomyślał, po czym powiedział, że na razie zostawiamy tak jak jest, operacja być może nie będzie potrzebna, gdyż obie części kości mogą się ze sobą jeszcze ładnie złączyć. Natomiast zęby bardzo dobrze się zregenerowały, w połowie sierpnia usunięto mi odrutowanie (znowu bolało, aż mi łzy napłynęły do oczu. Czułem, jakby mi te wszystkie zęby żywcem wyrywano ). A wracając do złamania: co kilka tygodni zdarza się mocny, tępy, jakby reumatyczny ból lewego ramienia. Nie jest okropny, ale przeszkadza.
Od tamtej pory (to już prawie rok!) nie miałem ataku. O dziwo nie czuję się aż tak źle z powodu ciężaru, jaki sprawia mi moje brzemię.
Zdołał to ktoś przeczytać? :-)
Przepraszam, że tak dużo. Nie wiem dlaczego naszła mnie ochota na wyżalenie się.
Pozwolicie, że trochę sobie pobiadolę w tym miejscu?
Omawiane choróbsko mam od niedawna, bardzo niedawna. Jego pierwsze natarcie odczułem w listopadzie ubiegłego roku. Pewnego pięknego, pochmurnego dnia wstałem wcześnie rano. Było to tuż przed ósmą, dla mnie jeszcze noc, ale co z tego, musiałem przecież pójść w celu załatwienia pewnej sprawy. Szedłem normalni, dość szybko osiedlową drogą (na osiedlu, które jest częścią dzielnicy leżącej prawie na skraju miasta). Niewiele osób wokół, cisza, spokój, tylko ja niewyspany. Nagle, bez jakichkolwiek zapowiedzi, urwał mi się film. Ale nie trwało to długo, raptem niecałą sekundę. Było jakby cyknięcie przełącznika odpowiedzialnego za włączanie i wyłączanie świadomości. Ta niecała sekunda skończyła się, gdy moja twarz była kilkanaście centymetrów od podłoża. Nie zdążyłem zareagować (może przez niewyspanie? A może przez oszołomienie wywołane utratą przytomności?), gruchnąłem jak kłoda. Poczułem, jak niektóre części twarzy trą o żwir jak o papier ścierny. Osłabiony wstałem. Czując ból i dziwne uczucie dotyku na brodzie, dotknąłem ją ręką. Spojrzałem na dłoń, była prawie cała w świeżutkiej krwi. Przerażony i zdezorientowany postanowiłem jak najprędzej wrócić do domu (obym nie spotkał po drodze kogokolwiek!) i opatrzyć rany. Szedłem dość szybko, próbując jednocześnie zatamować krwotok za pomocą rękawa swojego polarka. Po kilku chwilach rękaw był cały mokry i brązowy od plam po krwi. Chciałem jak najprędzej znaleźć się w domu. Nie doszedłem, znów urwał mi się film. Tym razem jednak trwało to znacznie dłużej. Ocknąłem się w karetce. Po dojechaniu do szpitala usadowiono mnie na marnej jakości wózeczku (pierwszy raz pojeździłem sobie na wózku inwalidzkim! ) i wożono od sali do sali. Nie pamiętam gdzie dokładnie byłem, co mi robiono, ile czasu to zajęło. Po ataku padaczki zawsze jest się oszołomionym na tyle, że kontakt z rzeczywistością jest fatalny. Pamiętam tylko, że zrobiono mi prześwietlenie. Bolał mnie lewy bark. I, jak się okazało, lewy obojczyk został złamany z drobnym przemieszczeniem. Po założeniu gipsu i jakichś formalnościach, wypuszczono mnie. Razem z dwiema osobami mi towarzyszącymi wróciłem do domu taksówką. Kierowca na mój widok przestraszył się i spytał, czy zostałem pobity. Po powrocie chyba obejrzałem się w lustrze. Zresztą to nieistotne. Zobaczyłem po prostu, co stało się z moją powłoką. Wspomniany złamany obojczyk, mocno stłuczone kolana (nadal mają one drobne rumieńce, ale wcześniej zamiast nich była czerwono-fioletowa miazga), rozdarte w miejscach kolan spodnie (do wyrzucenia), rany tłuczone twarzy (broda, środek nosa i tuż nad lewym okiem). Blizny po tych ranach mam do teraz, nie wiem co z nimi zrobić, skonsultuję to jeszcze z dermatolożką.
Ale to nie koniec. Kilka tygodni później, też o rannej porze, zadzwonił mój kolega. Zaspany odebrałem pogadałem, szybko skończyłem ze względu na zmęczenie ciągłym leżeniem z lewą ręką w gipsie. Tylko odłożyłem telefon, postanowiłem się znowu położyć i... urwał mi się film. Przytomność odzyskałem akurat wtedy, gdy do mieszkania wchodzili sanitariusze. I znów jazda do szpitala (tym razem innego), problemy z kontaktowaniem (ależ ja głupoty gadałem!) i jazda na wózku inwalidzkim (juuupi! ). W tym zasranym szpitalu spędziłem trochę ponad pół doby (dosłownie!) czekając na kolejnych lekarzy, którzy mnie obejrzą. Chirurg szczękowy chciał założyć mi szwy na śluzówkę jamy ustnej, na co się nie zgodziłem (nakłuwanie? Szwy? O nie, nie, nie!). Powróciłem do domu taksówką, tym razem w towarzystwie jednej osoby. Na miejscu okazało się, że w czasie ataku padaczki rzucałem się bardzo, piana z pyska leciała, a przez szczękościsk pokropiłem ścianę własną krwią, uszkodziłem sobie śluzówkę, oraz naruszyłem dolne zęby (jedynki i dwójki były strasznie poluzowane). Z tym ostatnim musiałem się wybrać do chirurga szczękowego. Zrobiono mi prześwietlenie zębów i okazało się, że zęby nie zostały uszkodzone (ufffff...), ale tylko poluzowane w dziąsłach. Związano, skrępowano mi je za pomocą specjalnego drutu (jeżu, jak bolało to wtykanie metalu między zęby... :-(), po czym otrzymałem polecenie, by nie jeść twardych pokarmów, przez które zęby mogłyby się złamać i/lub wypaść.
W tym czasie zrobiono mi badanie głowy, moja neurolożka powiedziała, że mam padaczkę. Przepisała mi lek o nazwie Depakine Chrono 300, który od tamtego czasu łykam dwa razy dziennie. Następne tygodnie to zwykłe, męczące leżenie z gipsem (posługiwanie się komputerem za pomocą jednej ręki jest doprawdy frapujące!). Przy prześwietleniu barku wyszło na jaw, że ze złamania z lekkim przemieszczeniem zrobiło się złamanie ze sporym przemieszczeniem. Ortopeda trochę pomyślał, po czym powiedział, że na razie zostawiamy tak jak jest, operacja być może nie będzie potrzebna, gdyż obie części kości mogą się ze sobą jeszcze ładnie złączyć. Natomiast zęby bardzo dobrze się zregenerowały, w połowie sierpnia usunięto mi odrutowanie (znowu bolało, aż mi łzy napłynęły do oczu. Czułem, jakby mi te wszystkie zęby żywcem wyrywano ). A wracając do złamania: co kilka tygodni zdarza się mocny, tępy, jakby reumatyczny ból lewego ramienia. Nie jest okropny, ale przeszkadza.
Od tamtej pory (to już prawie rok!) nie miałem ataku. O dziwo nie czuję się aż tak źle z powodu ciężaru, jaki sprawia mi moje brzemię.
Zdołał to ktoś przeczytać? :-)
Przepraszam, że tak dużo. Nie wiem dlaczego naszła mnie ochota na wyżalenie się.