08 Cze 2009, Pon 0:34, PID: 155212
Samobójcze myśli towarzyszą mi na poważnie od około roku. Raz byłem całkiem blisko szybkiego rozwiązania moich problemów, jednak nie zrobiłem tego – czego dowodem jest fakt, że jeszcze tutaj piszę. :-) Była noc, ciemno wszędzie, głucho wszędzie... stchórzyłem. Dobrze, że wtedy tego nie zrobiłem – napisany przeze mnie list pożegnalny był nieziemsko żałosny; niedawno go znalazłem i spaliłem, sam paląc się ze wstydu podczas ostatniego czytania go (to chyba również objaw fobii, prawda?)
W tej chwili czuję się fatalnie. Gigantyczne kompleksy, przerośnięta i niezaspokojona ambicja, lęk przed ludźmi, chorobliwa nieśmiałość, nadmierna sentymentalność, nadwrażliwość, jakieś idiotyczne miłosne obsesje, irytacja ludzką wszechgłupotą, frustracja wynikami wyborów do Parlamentu Europejskiego – oto asortyment podanych w przypadkowej kolejności czynników, zaprzątających mój chaotyczny umysł i zmieniających moje życie w pozbawione jakiegokolwiek sensu piekiełko na ziemi.
Człowiek zmierza się z problemami swojego życia po to, aby w mniej lub bardziej niespodziewanym momencie umrzeć. Potem zostanie zjedzony przez robactwo lub obrócony w popiół i wsypany do urny, która stojąc nad kominkiem stanowić będzie ozdobę czyjegoś pokoju gościnnego. Po kilku, kilkudziesięciu latach nikt nie uroni już nad nim łzy, bo nie zostanie nikt, by o nim wspominać - tamci ludzie też w końcu odejdą. Jeśli człowiek zasłużył się czymś dla ludzkości, będzie tylko jednym z wielu nazwisk pojawiających się w jakiejś encyklopedii, nie wywołującym u nikogo żadnej refleksji. Jeśli nie był znany, kilka osób zapamięta, że dziwnie podskakiwał albo był dobry albo to, że nie miał zęba z przodu (takie moje małe nawiązanie do „Dekalogu I” Kieślowskiego). To zresztą nieistotne, bo w świetle kompletnej nonsensowności ludzkiego życia, nie ma to jakiegokolwiek znaczenia. Przede mną umarło jakieś 100 miliardów ludzi. Jedni na zapalenie płuc, drudzy powieszeni przez jakiegoś tyrana, jeszcze inni w pożarze domu. Więc co, do cholery, może znaczyć moje życie?
Życie ludzkie to drobny wycinek w nieskończoności, w której człowiek po prostu nie istnieje, bo albo nie zdążył się urodzić, albo już go nie ma. Jeśli nic nie pamiętamy ze stanu, kiedy jeszcze nas nie było na świecie, to łatwo się domyślić, że nie będzie kompletnie niczego, gdy umrzemy. Trudno mi sobie wyobrazić, że po drugiej stronie jest jakiś lepszy i/lub gorszy świat. Niebo dla prawych ludzi i piekło dla łajdaków. Nie czuję się o siłach, żeby opisać, jak bardzo wydaje mi się to absurdalne. Przecież nawet w niebie człowiek nie przestałby pytać samego siebie „Co ja tu w ogóle robię?”
Czemu to wszystko piszę? Może żeby usprawiedliwić przed samym sobą to, co zamierzam zrobić? Żeby przekonać samego siebie, że śmierć to koniec wszystkich problemów? Nie będę musiał użalać się nad sobą, przeklinać całego świata za to, że jest taki bezsensowny. Pójdę na skróty, omijając przeszkody, a i tak osiągnę metę. Przyspieszę nadejście tego, co nieuniknione...
To jeszcze nie jest wyznanie przyszłego samobójcy, ale przyznam, że balansuję na granicy wytrzymałości.
Pozdrawiam.
PS. Wiecie, że podczas samego pisania mojej wypowiedzi (20 minut) w samej Europie wyskrobano 40 dzieci? :-( I jak tu wierzyć w wartość ludzkiego życia, skoro niektórzy są w stanie jedno niepowtarzalne istnienie zniszczyć w zarodku? Samo myślenie o tym mnie dobija. Bo niestety wrażliwy jestem na takie rzeczy.
W tej chwili czuję się fatalnie. Gigantyczne kompleksy, przerośnięta i niezaspokojona ambicja, lęk przed ludźmi, chorobliwa nieśmiałość, nadmierna sentymentalność, nadwrażliwość, jakieś idiotyczne miłosne obsesje, irytacja ludzką wszechgłupotą, frustracja wynikami wyborów do Parlamentu Europejskiego – oto asortyment podanych w przypadkowej kolejności czynników, zaprzątających mój chaotyczny umysł i zmieniających moje życie w pozbawione jakiegokolwiek sensu piekiełko na ziemi.
Człowiek zmierza się z problemami swojego życia po to, aby w mniej lub bardziej niespodziewanym momencie umrzeć. Potem zostanie zjedzony przez robactwo lub obrócony w popiół i wsypany do urny, która stojąc nad kominkiem stanowić będzie ozdobę czyjegoś pokoju gościnnego. Po kilku, kilkudziesięciu latach nikt nie uroni już nad nim łzy, bo nie zostanie nikt, by o nim wspominać - tamci ludzie też w końcu odejdą. Jeśli człowiek zasłużył się czymś dla ludzkości, będzie tylko jednym z wielu nazwisk pojawiających się w jakiejś encyklopedii, nie wywołującym u nikogo żadnej refleksji. Jeśli nie był znany, kilka osób zapamięta, że dziwnie podskakiwał albo był dobry albo to, że nie miał zęba z przodu (takie moje małe nawiązanie do „Dekalogu I” Kieślowskiego). To zresztą nieistotne, bo w świetle kompletnej nonsensowności ludzkiego życia, nie ma to jakiegokolwiek znaczenia. Przede mną umarło jakieś 100 miliardów ludzi. Jedni na zapalenie płuc, drudzy powieszeni przez jakiegoś tyrana, jeszcze inni w pożarze domu. Więc co, do cholery, może znaczyć moje życie?
Życie ludzkie to drobny wycinek w nieskończoności, w której człowiek po prostu nie istnieje, bo albo nie zdążył się urodzić, albo już go nie ma. Jeśli nic nie pamiętamy ze stanu, kiedy jeszcze nas nie było na świecie, to łatwo się domyślić, że nie będzie kompletnie niczego, gdy umrzemy. Trudno mi sobie wyobrazić, że po drugiej stronie jest jakiś lepszy i/lub gorszy świat. Niebo dla prawych ludzi i piekło dla łajdaków. Nie czuję się o siłach, żeby opisać, jak bardzo wydaje mi się to absurdalne. Przecież nawet w niebie człowiek nie przestałby pytać samego siebie „Co ja tu w ogóle robię?”
Czemu to wszystko piszę? Może żeby usprawiedliwić przed samym sobą to, co zamierzam zrobić? Żeby przekonać samego siebie, że śmierć to koniec wszystkich problemów? Nie będę musiał użalać się nad sobą, przeklinać całego świata za to, że jest taki bezsensowny. Pójdę na skróty, omijając przeszkody, a i tak osiągnę metę. Przyspieszę nadejście tego, co nieuniknione...
To jeszcze nie jest wyznanie przyszłego samobójcy, ale przyznam, że balansuję na granicy wytrzymałości.
Pozdrawiam.
PS. Wiecie, że podczas samego pisania mojej wypowiedzi (20 minut) w samej Europie wyskrobano 40 dzieci? :-( I jak tu wierzyć w wartość ludzkiego życia, skoro niektórzy są w stanie jedno niepowtarzalne istnienie zniszczyć w zarodku? Samo myślenie o tym mnie dobija. Bo niestety wrażliwy jestem na takie rzeczy.